Game
The R.E.D. Album
[Interscope; 22 sierpnia 2011]
3 Years 5 Months and 2 Days In The Life.
Wszystko wskazywało na to, że „The R.E.D. Album” będzie totalną komercyjną i artystyczną katastrofą: pięć średniawych mixtapeów, w większości zupełnie nietrafione single, kolejne przesunięcia premiery płyty, dwuletnie prace nad studyjnym materiałem. Kawałki, które trafiały w tym czasie do internetu, czy to oficjalnie promujące wydawnictwo utwory, czy też wycieki ze studia, pomimo dziesiątek znakomitych gości okazały się, poza nielicznymi wyjątkami (vide „Ain’t No Doubt About It” z Pharellem i Timberlakiem), po prostu słabe. Uzasadnione były zatem wątpliwości co do jakości czwartego longplaya Jayceona Taylora, bo Interscope robiło wszystko, żeby ten album pokrył się platyną, a Game topił w błocie wkładane w przedsięwzięcie pieniądze. No cóż, label Jimmy’ego Iovine’a przez ponad dwa lata chętnie godził się na wszystkie zachcianki swojej spadającej gwiazdy, której każdy kolejny album odsuwał się coraz dalej od multiplatynowego debiutu, „The Documentary”, i nic nie wskazywało na to, że sprawy wkrótce przybiorą inny obrót. Przez studio przewinęły się największe współczesne gwiazdy: Kanye West, Nicki Minaj, Chris Brown, Busta Rhymes, Usher czy Akon, a nad bitami pracowali Timbaland, Premier, RZA, Swizz Beatz, Scott Storch i wreszcie pojednany z Gamem narrator tegorocznego wydawnctwa, Dr Dre, przy czym lista wszystkich współpracowników przekracza pół setki.
Na końcową tracklistę trafia jednak znacznie mniej gwiazd, niż można się było spodziewać, a produkcja powierzona zostaje niemal wyłącznie zupełnym młokosom i postaciom dla większości słuchaczy całkiem anomimowym (jeśli porównać ich z muzycznym all-stars dream teamem, którym dysponował Game). Okazuje się też, że najlepszy singiel stworzony podczas prac nad „The R.E.D. Album” (wspomniany kawałek z Timberlakiem), mimo opublikowanego latem teledysku, odpada z gry.
No more fun and games.
W wywiadzie dla Billboardu, Jayceon twierdzi, że jego największe hity jemu samemu podobały się akurat najmniej. No i teraz, kiedy o czas antenowy na dobrą sprawę nie musi się już starać, a wytwórnia daje mu zielone światło w praktycznie każdej kwestii, okazuje się, że komercyjny potencjał „The R.E.D. Album” jest dramatycznie niski. Żaden z numerów na tym albumie nie może konkurować z „Hate It Or Love It”, „Let’s Ride” czy może nawet z „My Life”. Nie chodzi o to, że są one słabe czy pozbawione hooków; problem jest taki, że to konsekwentnie najcięższa płyta sygnowana ksywą Game’a i nawet najbardziej singlowe numery są wciąż niespecjalnie radio-friendly i stanowczo zbyt ponure, żeby przy pierwszym kontakcie mógł je docenić przypadkowy odbiorca.
Wyjęte z kontekstu płyty, potężne „Drug Test” ze Snoopem i Dre jest zbyt agresywne, podobnie jak pozornie pro-gangsterskie, stadionowe „Red Nation”, któremu obecność Lil Wayne’a powinna przecież zapewnić większy sukces, niż „My Life”. Chyba najlepszy rozdział na płycie to scenariusz dla czterech aktorów – „Martians Vs. Goblins” – gdzie gobliny Weezy’ego i Tylera biegają po studiu, po przefiltrowaniu ich głosów przez psychodeliczne efekty dźwiękowe. Trzech gości robi spory tłok w tym komiksowo popkulturowym miksie, rysując horrorcorowe, czasem zwyczajnie obrzydliwe obrazki losowych celebrities (biedna Badu) czy wreszcie siebie nawzajem (Fuck you, Tyler). I chociaż członek OFWGKTA posiada jeden z najbardziej wyjątkowych głosów w branży, to jego „Goblin” utrzymany w podobnym stylu, jest już chwilami mocno przesadzony.
Druga połowa „The R.E.D. Album”, czyli ta, do której pewnie część odbiorców w ogóle nie dotrwa, jest znacznie bardziej przystępna. Ponieważ Game uważa się za ladies mana, pojawiają się ładne balladki R&B (przede wszystkim urocze „Hello” z prawie chipmunkowym Lloydem) z goszczącymi w refrenach zniewieściałymi wokalistami R&B – Mario i Chrisem Brownem (w którego przypadku to chyba jednak niezbyt fortunne określenie). Zresztą „Pot Of Gold” z tym ostatnim, nasuwające skojarzenia z „Tainted Love” i twórczością Nickelback, wybrano na drugi singiel promujący longplay. Utwór nie osiągnął sukcesu komercyjnego i tym samym przekreślił możliwości zwojowania świata. Skoro Lil Wayne i Chris Brown nie mogą wynieść „The R.E.D. Album” na wysoką pozycję, to reszta utworów z pewnością tego nie dokona.
Hate it or love it.
Trzeba jednak przyznać, ze Game zrobił wreszcie taki album, jaki chciał, bez artystycznych wyrzeczeń. Właśnie dzięki wykreśleniu z tracklisty kawałków takich, jak „Dreams”, to najbardziej kompletny i spójny produkt, jaki Taylor podpisał. Chociaż w studiu pojawili się wszyscy muzycy, z którymi tylko chciał pracować (jedynym wyjątkiem była prawdopodobnie Lady Gaga), to wykluczenie udziału większości z nich skutkuje brakiem uniwersalnych i chwytliwych kompozycji z jednej strony, a dojrzałą i selektywną konstrukcją całości z drugiej. Jednocześnie drastycznie zawęża to potencjalną grupę targetową. Wygląda na to, że Game zabawił się trochę na koszt Interscope, poznał fajnych ludzi, nagrał parę mixtape’ów, a potem i tak wziął tylko to, co pasowało mu do konceptu płyty. Skeczu z papugą nie będzie.
Szkoda tylko, że „The R.E.D. Album” najpowszechniej doceniają portale i magazyny skupione na hip-hopie. Początkowo bowiem można odnieść błędne wrażenie, że Jayceon stanął w miejscu, wciąż pręży klatę i chwali gangsterkę. Tak naprawdę bowiem ta płyta to rozliczenie autora z własną działalnością artystyczną, dzieciństwem wśród rodziców bardziej zainteresowanych drive-by’ami i kokainą niż własnym dzieciakiem. To w końcu próba sprzedania kilku dramatycznych historii z życia w strefie wiecznej wojny, Los Angeles (gdzie przecież jeszcze w 1992 r. miały miejsce kilkudniowe zamieszki przypominające niedawne problemy w Londynie, choć znacznie bardziej krwawe). Przy tym wszystkim Game’owi bliżej do wizerunku family mana niż gangsta alfonsa i wszystkie te opowieści prowadzą do kojącej rodzinnej pointy. Najpierw Illmaticowy retroklimat „Born In The Trap” jako advice for the young at heart z perspektywy doświadczonego rapera, potem propsy dla mądrości nie takiej złej jednak matki (pierwszy raz nie poznałem produkcji Pharella). Wreszcie cel życia każdego gangstera, założenie rodziny i zapewnienie im godnego życia w „California Dream” (That’s the most gangsta shit a nigga could ever do). Dopiero teraz widać, dokąd prowadziła nieprzystępna i wyboista droga przez poszczególne kawałki na trackliście.
I was Biggie’s doppelganger.
Największym problemem „The R.E.D. Album” jest słabość Game’a do bezpośrednich, imitacji, nie tylko na poziomie samego flow, lecz też czysto muzycznych, burzących tym samym konsekwentnie wypracowywaną estetykę. Z jednej strony pokusił się o coś, co nie mieściło się dotychczas w jego kompetencjach, czyli o filmową narrację, charakterystyczną dla raperów pokroju Nasa („Born In The Trap” nie przypadkiem produkował Preemo) czy Notoriousa B.I.G. („The Good, The Bad, The Ugly”). Porównywanie umiejętności legendarnych storytellerów i Game’a nie jest tu jednak istotne, bo widać, że gość się rozwija i na przestrzeni całego albumu prezentuje się jako zadziwiająco wszechstronny emce, wnosząc nową jakość do swoich kompozycji. Kłopoty pojawiają się wtedy, gdy Taylor zaczyna imitować styl raperów, którzy pojawiają się na featuringach, do tego stopnia, że całkowicie zmienia swój głos i flow, aż wreszcie same utwory mogą zakrawać na całkowite rip-offy. O ile numery z Tylerem, Lloydem czy Young Jeezym nie wyróżniałyby się wśród ich własnych kawałków, to przynajmniej nie burzą one harmonii „The R.E.D. Album”. Krytycznym wychyleniem od bardzo spójnego przecież materiału jest „Speakers On Blast”, który brzmi jak b-side Outkastu czy może bardziej zeszłoroczny kawałek z solowego Big Boia, a na którym Game bezczelnie zrzyna połamany, naspidowany flow Andre 3000 i samego Antwana Pattona.
1500 Or Nothin’.
Trzeba przyznać, że Game znalazł się w bardzo komfortowym położeniu: ma kasę, street-cred, rodzinę i chyba bezgraniczne zaufanie majorsa. Udało mu się też odnowić kontakt z kumplami z branży, choć akurat próby pojednania z obozem 50 Centa raczej nie będą owocne, jeśli pogrąży się kolejnym komentarzem o preferencjach seksualnych Curtisa. Brak jakiejkolwiek widocznej presji pozwala mu jednak skupić się na tym, co dla niego najważniejsze i angażować się tylko w interesujące go projekty. Stąd też tytuł „The R.E.D. Album” nie odnosi się do barw jednego z gangów Los Angeles, lecz do dwóch terminów. Redemption – odkupienie, reewaluacja własnego życiorysu i nabranie odpowiedniego dystansu, by przejść do drugiego znaczenia – rededication – w odniesieniu do hip-hopu, rodziny, fanów.
Obecnie Taylor siedzi już w studiu z Marsem i jego ekipą 1500 Or Nothin’ i pracuje nad piątym albumem, „Soundtrack To Chaos” i obiecuje, że nikt więcej w nagraniach już się nie pojawi. Dopiero teraz okaże się, co potrafi ten kameleon nie wchodząc w reakcję ze środowiskiem. (Drug test’s on you.) Decydując się na prawie undergroundowy profil albumu, wystawia na próbę cierpliwość wytwórni. Może się przecież okazać, że nazwa tej grupy producenckiej zwiastuje przy okazji przybliżoną ilość sprzedanych krążków. Będzie to wreszcie ostateczny test dla Jayceona Taylora, fight or flight. Albo „Soundtrack To Chaos” zostanie absolutnie konsekwentnym i kompletnym dziełem, albo nie udźwignie tego ciężaru i poniesie wraz wytwórnią ostateczną porażkę. All eyez on you, Game.
Komentarze
[14 lutego 2012]
Chciałem, żeby to była najlepsza odpowiedź w dziejach tego serwisu, więc pisałem ją późnymi nocami! A tak poważnie, to w moim mniemaniu to było błyskawiczne, bo odpisałem tego samego dnia, którego przeczytałem koment :)
[14 lutego 2012]
[13 lutego 2012]
Ja też im nie ufam: 100% produkcji 1500 or Nothin' dla mnie nie brzmi wiarygodnie, ale jeszcze bardziej nierealne jest wyrzucenie namecheckingu z flow Game'a.
Do misktejpów nie mogłem się za bardzo przekonać, pomimo takich numerów, jak śliczne This Way (w ogóle po cichu liczyłem na rozwój kariery JoiStaRR a tu nic) http://www.youtube.com/watch?v=cPdlLbdnWM8.
Albo jeden z częściej granych przeze mnie utworów w 2011, Slangin' Rocks: http://www.youtube.com/watch?v=jfOJJECrGUs.
Z tymi singlami to bardziej chodziło mi o te, które promowały płytę, zanim jeszcze była znana tracklista, do 2 lat wstecz (strzelam), a które nie trafiły na album. Bo te, o których piszesz rzeczywiście wytypowali całkiem słusznie.
No tak, na Dre od dawna trzeba długo czekać, przez co premiera Cuban Linx 2 np. się opóźniła znacznie. Za to chyba do sądu chodzi z przyjemnością.
No tak, Game się bardzo rozwinął od (niedocenianego) L.A.X. Sprawdzę te misktejpy jeszcze raz i wrócę do sprawy, jeśli będzie warto.
[2 stycznia 2012]
po drugie - nigdy się nie zgodzę z tym, że mikstejpy były średnie. każdy z nich był co najmniej dobry (Brake Lights, Red Wars, Purp & Patron Hangover, Candy Corona najsłabsze z nich chyba ale to już przesyt po prostu, poza tym sam mikstejp wyszedł miesiąc przed albumem więc i nikt nie docenił go raczej odpowiednio), a dwupłytowy Purp & Patron to przecież majstersztyk i materiał który niejedno oficjalne wydawnictwo z tego roku jest w stanie pokonać. Red Room nie słyszałem także sie nie wypowiadam, ale pozostałych będę bronił.
a z singlami to cudowna sprawa, że akurat takie a nie inne kawałki były na nie wybrane, Red Nation i Martians vs Goblins jako mocniejsze tracki z pierdolnięciem dla hip hopowych głów i śliczna popierdółka z Chrisem Brownem dla dziewczyn i fanów mainstreamu. przy czym umówmy się - we wszystkich konwencjach Game jest w stanie się odnaleźć.
mankamentem tego albumu jest brak bitów od Dre, no ale reszta producentów cąłkiem podołała zadaniu więc jest ok.
no i na koniec - warto zauważyć, że Game wciąż z miesiąca na miesiąc, z kawałka na kawałek potrafi ewoluować i się rozwijać, próbować czegoś nowego, kombinować z flow - o ile na płycie to było widoczne w udawaniu innych raperów (co mu wyszło, bo Jeezy'ego czy Nasa udał tak że ciężko rozpoznać), to na mikstejpach jest to chyba najbardziej widoczne i warto było na to zwrócić uwagę.
[21 września 2011]
[21 września 2011]