Low
C’mon
[Sub Pop; 11 kwietnia 2011]
Niedawno odkryłem z niemałym zaskoczeniem, że ilość przesłuchań tej pozornie nieistotnej, którejś-tam-w-dyskografii płyty cenionego zespołu przekracza co bardziej głośne i gorące premiery. Gdyby nie wydarzył się koncert Low na OFF Festiwalu, jest wielce prawdopodobne, że ostatni krążek zespołu z Duluth leżałaby spokojnie w zakamarkach komputerowego dysku i pokrył się zatęchłą cyfrową pajęczyną. Połączenie trzech informacji „dziewiąty album”, powrót do korzeni” i „slowcore” może przecież trochę zniechęcić.
Od głębokich lat dziewiędziesiątych i początków działalności zespół z Minnesoty wykorzystywał te same patenty. Mimo aranżacyjnych i brzmieniowych kamuflaży, ideologicznie Low nieustannie obstaje przy monotonii, ascezie, transcendentalizmie. Obwołani już mistrzami, legendami i bogami slowcore'u na dziewiątej płycie „C’mon” nie dość, że nie popadają w autoparodię, to wykrzesują z siebie kilka fragmentów, które mogłyby znaleźć się na albumach z początku działalności bez wyraźnego zaniżenia ich poziomu. Doceniam kołysanki („Try To Sleep” i „Nightingale”), eteryczne podniosłe pieśni („Especially Me” i „Nothing But Heart”), czy brutalne „Witches”. Z drugiej strony, jestem spolaryzowany irytującym refrenem „$20” i kilkoma przeciętnymi fragmentami („Done”, „Majesty/Magic”). Harmonie wokalne duetu Alan Sparhawk i Mimi Parker brzmią jednak pięknie w naturalnych pogłosach murów kościelnych i ciągle frapują. Skromne instrumentarium poszerzone momentami o banjo i skrzypce zwyczajowo-sadcore’owo pozostawia wystarczająco dużo kontemplacyjnej czasoprzestrzeni.
Trzecia płyta nagrana dla Sub Popu wykręca się z antywojennego „Drums And Guns”, przemyka niedaleko bardziej rockowego „The Great Destroyer”, by ostatecznie trafić do tego samego kościoła w którym dziewięć lat temu rejestrowane było „Trust”. Alan i Mimi wrócili więc z Iraku do codzienności – na coenowską, amerykańską prowincję.
Komentarze
[13 września 2011]