Emicida
Doozicabraba e a Revolução Silenciosa [EP]
[Laboratório Fantasma; 31 lipca 2011]
Leniwy spokój mojego długiego, niedzielnego popołudnia został zakłócony telefonem od Pawła Sajewicza:
- Cześć, tu twój dobry przyjaciel Paweł Sajewicz. Mam prośbę, napisałbyś dzisiaj tę reckę Emicidy?
- Eee... No nie wiem...
- Okej, to na razie.
Zanim zdążyłem się pozbierać, przebiegły Sajewicz, którego plan wyprzedzał mnie o więcej niż jeden krok, zadzwonił ponownie:
- Cześć, tu twój zwierzchnik Paweł Sajewicz. Napisz proszę dzisiaj tę reckę Emicidy.
W tej chwili decyzja w żaden sposób nie należała już do mnie, Paweł po prostu chciał zachować się jak dżentelmen i zaoferować mi całkiem złudne wrażenie wolnego wyboru. Mimo wszystko uznałem, że to świetna okazja, by przypomnieć Emicidę polskiej publiczności, chociaż nie jest to tak wszechstronnie mocny materiał, jak mi się pierwotnie wydawało i, co gorsze, jakbym sobie tego życzył. Złote dziecko brazylijskiego show-biznesu, mistrz hip-hopowego undergroundu, człowiek znany z radia i telewizora – Leandro Roque de Oliveira wydał nową EP-kę o tytule jeszcze dłuższym niż pełne nazwisko jego twórcy i choć jest ona bardziej przystępna niż zeszłoroczny mixtape „Emicidio”, to bardziej interesują mnie jej konsekwencje niż związek z przeszłością.
Urzekający brak spinki i lekkie kompozycje na „Doozicabraba e a Revolução Silenciosa” sprzyjają piciu bananowo-kawowych shake’ów i delektowaniu się ponadprogramowymi dniami lata – nawet jeśli Emicida w niejednoznaczny dla mnie sposób nadaje swojemu flow ładunek emocjonalny, przez co chwilami wydaje mi się całkowicie wyluzowany, a już za moment wypluwa potencjalnie groźne agrowersy w języku, którego kompletnie nie rozumiem. Owe wychillowane kawałki to maksymalny moment odchylenia od debiutanckiego supersingla „Triunfo”, którego warstwy sampli nokautowały gradobeatem ciosów, jak Kliczko dzielnego Adamka.
Praktycznie każdy raper prędzej czy później dochodzi do wniosku, że dissy, beefy (What's beef? Beef is what I got teeth for, jak mówił Meth na bicie Rockwildera) i drive-by to bardzo przereklamowane sprawy. Nawet 50 Cent potrafi wyluzować i nawijać o miłości w równie trywialny, co uroczy sposób (Rockwilder strikes again). Kiedy właśnie zaczynałem pisać ten tekst, do pokoju wpadł mój brat i powiedział, że będziemy oglądać nieoceniony film o tym, jak żyć – „Ferris Bueller’s Day Off” – w sumie wiedziałem, że Sajewicz by tego nie pochwalał, ale przecież Ferris zgodziłby się ze mną, że radość w życiu jest najważniejsza, a reckę i tak machnę. Z Ferrisem nie wygrasz, Paweł. Super, że Emicida też zdaje sobie z tego sprawę. Może jego następna EP-ka będzie brzmieć jak Air France?