Washed Out
Within & Without
[Sub Pop; 12 lipca 2011]
Interesujące, jak losy Ernesta Greene’a i Chaza Bundicka nie przestają się przeplatać. W 2009 roku białasek z Georgii i misio w okularkach z Północnej Karoliny stanęli ramię w ramię w pierwszej linii chillwave’owej ofensywy; w 2011, bogatsi o tysiące kilometrów tras koncertowych, setki godzin w studiu i dziesiątki profili swoich projektów w poczytnych magazynach, celują w prawdziwie duży format. Zarówno „Underneath The Pine”, jak i „Within & Without” – choć ta druga w mniejszym stopniu – są odwrotem od dotychczasowej metody i symbolem porzucenia rozkosznej sampleriady „Causers Of This” czy „Life Of Leisure” na rzecz podejścia „zagrajmy to na żywo”. Dalekim podobieństwem są nawet okładki obu dziełek – kontrowersyjne estetycznie, naturalistyczne, a przede wszystkim skrajnie dystansujące się od nasłonecznionych, zamglonych widokówek, zdobiących debiutanckie wydawnictwa obu bohaterów i setki kolejnych autorstwa ich wiernych naśladowców.
Z więzienia urokliwej, ale ckliwej stylistyki chillwave’u Bundick uwolnił się w sposób dość radykalny i gwarantujący mu skuteczność – zatrudnił regularny zespół, z którym solidnie przepracował okres przygotowawczy, odbywając setki prób i koncertów. Nagradzano „Underneath The Pine” zasłużonymi zestawieniami ze Stereolab, bo faktycznie to, co zapamiętaliśmy z drugiego longplaya Chaza, to przede wszystkim kwaskowe, dziwne akordy analogowych klawiszy, wyrafinowane struktury rytmiczne i enigmatyczne, słodko-smutne melodie wokali. Greene wybrał drogę pracy w tandemie z doświadczonym producentem – „Within & Without” realizował wspólnie z Benem Allenem. Człowiek od „Merriweather Post Pavilion” jest tu nie tylko współtwórcą brzmienia płyty i egzekutorem piosenek Greene’a, ale również konstruktorem ścieżek rytmicznych utworów (gra na basie i perkusji). Album jest zatem wymuskany w każdym calu i – podobnie jak w przypadku ostatniego Bundicka – prowokuje do skojarzeń z innym tuzem lat dziewięćdziesiątych. Na nieszczęście Ernesta, tą postacią jest luminarz soulu z hali odlotów, Moby.
To pozornie karkołomne zestawienie ciśnie się na usta już od pierwszych taktów krążka inaugurującego długogrającą część dyskografii Greene’a. Sterylne, rozwibrowane akordy syntezatora, delikatnie kołyszący bit, rozleniwiona linia wokalu – zaraz, czy dziesięć lat temu ten utwór nie nazywał się „Porcelain”, a na taką muzykę nie mówiło się „chillout”? „Eyes Be Closed”, wiodący singiel płyty i zarazem jej opener, sygnalizuje na odcinku czterech minut wszystkie wady i zalety całego „Within & Without”. „Moby” to najpoważniejsza z tych pierwszych – ten mistrzunio glo-fi zrealizował tym razem bardzo dużo audiofilskiej muzyki alternatywnej, frapującej kreowaniem eleganckich przestrzeni, zachwycającej kruchym brzmieniem bitów, ładnej harmonicznie. Lecz najwyraźniej to oddanie się procesowi produkcji uszczknęło sporo z kreatywności samego Greene’a, który na „Within & Without” objawia się jako songwriter dość miałki i nijaki. Dopóki na pamiętnych EP-kach ratował się obskurnymi, wściekle zaraźliwymi samplami z lat osiemdziesiątych, jego kawałki wabiły melodyjnością i świeżością. Tym razem momentów prawdziwie zaskakujących jest tu jak na lekarstwo – prawie każda piosenka na longplayu została złożona z motywów tyleż poprawnych, co raczej przewidywalnych.
Sytuację połowicznie ratuje sam Greene, który jako artysta szybko wszedł w posiadanie rozpoznawalnego stylu – jego rozmyte, animal-collective’owskie wokale i balansująca na granicy jawy i snu melodyka, nawet przy słabszej formie, wynoszą Washed Out ligę wyżej niż wskazywałby na to dotychczasowy przebieg recenzji. Z „Within & Without” obcuje się bez większych bólów, bo choć to smutny, stęskniony album, to jego flow jest na tyle przyjazne, żeby dobrze wpisać się w leniwą atmosferę sobotniego popołudnia z książką na kanapie. Greene trzyma też w zanadrzu kilka ze swoich firmowych tricków, ocieplając nimi swoją chłodną relację z zawiedzionym słuchaczem – vide mrugnięcie okiem do wyznawców „Feel It All Around” poprzez charakterystyczne nabicia rototomów w „Eyes Be Closed”. Witalne, balearyczne „Amor Fati” lokuje się tu z kolei najbliżej klimatu znanego z EP-ek, reprezentując szkołę „chillwave party”. Brakuje tylko wyrazistszego hooka, żeby postawić je na jednej półce z „New Theory” czy „Belong” – niestety Ernest znów okupuje te same trzy nuty, a Pandą Bearem jeszcze nie jest. Chociaż w tej chwili brzmi zazwyczaj jak Panda Bear jamujący z Mobym. A to też, przyznacie, w pewnym sensie nowa jakość.
Komentarze
[30 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
- o ktorych kawalkach myslisz?
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
elegancja
wąska linia, która oddziela
chęć od możliwości
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]
[29 sierpnia 2011]