Biosphere
N-Plants
[Touch; 27 czerwca 2011]
Jeśli jeszcze nie znacie tej historii, to posłuchajcie. W lutym tego roku Geir Jenssen nagrał w Krakowie album zainspirowany zdumiewającą architekturą japońskich elektrowni jądrowych, położonych w malowniczych, ale i niebezpiecznych okolicznościach przyrody. Jakiż to proroczy sen kazał mu zainteresować się tym tematem – tego nie wiem. Za to chyba wszyscy pamiętamy, co stało się zaledwie miesiąc później. Bardzo chciałbym doszukać się jakichś głębokich i fascynujących powiązań między „N-Plants” a „Disintegration Loops” Basinskiego, ale byłoby to równie trudne, co bezcelowe. A to dlatego, że podobnie jak wydarzenia w Fukushimie, jakkolwiek dramatyczne, nie przystają do rozmiarów tragedii z 11 września 2001. Niemniej jednak tak i kaliber obu dzieł wydaje się być adekwatnie proporcjonalny.
O ile dobrze rozumiem, cały album powstał w dość krótkim czasie, niemal spontanicznie. I to niestety słychać. „N-Plants” to zbiór dziewięciu muzycznych szkiców. Obiecujących, ale jednak tylko szkiców. Drobne ciekawostki, jak trójkowe metrum „Shika-1”, delikatne zarysy melodii „Jōyō”, fajnie bzyczące brzmienie syntezatora w „Ikata-1”, przestrzenny bas „Genkai-1” czy metaliczne brzdęki ciągnące naprzód „Ōi-1” zostają skażone grzechem niedopracowania. Snuje się to wszystko jednostajnie, bez pomysłu na rozwinięcie, nie przykuwając uwagi na dłużej. Bardzo słabo rozegrana została dalekowschodnia inspiracja całości. Gdyby nie wsamplowane ludzkie głosy w dwóch utworach, trudno byłoby się domyślić, że mamy do czynienia ze słuchowiskiem o Japonii.
Wszystko to bardzo smuci, bo trudno zapomnieć, że obcujemy z nowym dziełem człowieka, który w latach dziewięćdziesiątych, a i jeszcze na początku ubiegłej dekady, nagrywał jeden kapitalny album za drugim. Kiedyś z podobnych prościutkich motywów Jenssen potrafił budować pomysłowe, fascynujące brzmieniem i klimatem nagrania. Tym razem się nie udało. Nie ma tu może nudy na miarę niesławnej drugiej połowy „Autour De La Lune”, ale nie jest to też szarpnięcie na miarę całkiem przyzwoitego „Dropsonde” sprzed pięciu lat. Oby za kolejne pięć lat Geirowi zechciało się przysiąść na dłużej nad materiałem.
Komentarze
[12 sierpnia 2011]
[11 sierpnia 2011]
[11 sierpnia 2011]
[11 sierpnia 2011]