Amon Tobin
ISAM
[Ninja Tune; 23 maja 2011]
Czytaliście pewnie „Historię Brazylii w albumach”, zatem wiecie, że ten kraj nie stoi tylko piłką nożną, kawą, prawie największym Jezusem i corocznym wzmożonym transferem chorób wenerycznych w okresie karnawału. Amon Tobin był konsekwentnie pomijany we wszelkich zestawieniach najlepszych płyt dwóch poprzednich dekad i nie da się ukryć, że jest chyba postacią odchodzącą w zapomnienie. I szczerze mówiąc, ciężko mi się z tym pogodzić. Nie wiem na ile przemawia przeze mnie moje zainteresowanie produkcją muzyczną, a na ile uwielbienie do jego niepowtarzalnego stylu, ale zaryzykuje stwierdzenie, że Amon to jedna z najistotniejszych postaci muzyki elektronicznej końca lat 90./ początku lat 00. To on swoją laserową precyzją doprowadził copy-paste do perfekcji, stając się w moich oczach niekwestionowanym wirtuozem cubase’owskich nożyczek. Dzięki WYJEBISTEJ selekcji sampli „Permutation” doprowadziło mnie do takiego stanu, że moim największym marzeniem było zostać kleptomanem. „Samba da Benção” nigdy nie będzie już dla mnie kawałkiem Bebel Gilberto, w „The Bridge” walking kontrabasu miażdżył energią, „Nightlife” i „People Like Frank” gniotły cycuszki swoją cudowną kolorystyką. A przecież „Supermodified”, „Out From Out Where” i „Bricolage” to też cholernie istotne długograje, zaopatrzone w fenomenalne, elektroniczne orkiestracje i charakteryzujące się chorą wręcz dbałością o detale. No i te sample, sampl, samp, sam, sa…
Ostatnie dzieło mojego ulubionego Canarinho – „ISAM” to z założenia dźwiękowy kolaż przetwarzanych w mniejszym lub większym stopniu odgłosów natury i otoczenia. Dla mnie jest to jednak osobisty manifest młodości. Ci bardziej zorientowani w temacie wiedzą, że jest to jego ostatnia płyta w karierze. W pewnym sensie rozumiem to posunięcie, ile przecież historia muzyki pop zna artystów, którzy dokonali GENIALNYCH rzeczy po 40-tce? Czy z popem, tak jak z piłką nożną, nie wiąże się pewna krótkowieczność, a najlepsze lata działalności przypadają pomiędzy dwudziestym, a czterdziestym rokiem życia? Amon Tobin nie chce się zestarzeć, nie chce się stać odcinaczem kuponów. Chce się zakonserwować i pozostać zapamiętany jako wiecznie młody artysta.
Na płycie, kąpiel Brazylijczyka w fontannie młodości odbija się czkawką i skutkuje takimi smutnymi momentami jak track numer dwa, w którym jara się dubstepem. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że opiera całą kompozycję na motywie, któremu tak daleko od wysublimowania, jak mnie do abstynencji. Dobra, pewnie powiecie, że to nic nowego, bo przecież w Two Fingers robił to samo. Mnie jednak SOLOWE płyty Amona Tobina, czy lepsze, czy gorsze, zawsze kojarzyły się z dobrym smakiem. Okej, idziemy dalej. Po ordynarnej trójce, zupełnie pomijalnym, pozbawionym kręgosłupa numerze cztery i zbyt gigantycznym, jak na mój gust, punchu stopy z basem w utworze piątym, trafiamy na highlight płyty – „Wooden Toy”. Inkrustowane naprawdę ładnym wokalem i delikatnym glitchem dziełko przywraca nam uśmiech na 2 minuty i 25 sekund. Po nim znowu łapie się za głowę, bo Tobin wyjeżdża z kawałkiem tak topornym, że nie wierzę własnym uszom. Podobna sytuacja dzieje się na ścieżkach dziewięć i dziesięć. Całkiem pozytywne wrażenie po sympatycznej bagatelce „Kitty Cat” zostaje stłamszone nawet nieźle rozpoczynającym się „Bedtime Stories”, które na wysokości 2 minuty przeradza się jednak w nieznośnego, prymitywnego gniota. Wyrazisty kontrast, jak rozumiem, miał być jednym z tematów przewodnich płyty, jednak nie usprawiedliwia to wg mnie tak „chamskiego” grania.
Wiadomo, że spodziewałem się po tej płycie ekstazy na miarę „Permutation”, bo zniżkę formy u artysty odnotowaliśmy już na soundtracku do Splinter Cella. No, ale sama świadomość jego wielkiego potencjału daje zawsze iskierkę nadziei na choćby dobry album. Jednak od czasu, gdy zerwał z bezczelnymi cytowaniem na rzecz eksperymentów i zabaw sound-designem, zdaje się, że w utworach brazylijskiego producenta brakuje wyrazistych rdzeni, które nadawałyby jego numerom spójności i jakości. Na tę chorobę również cierpi „ISAM”, które interesowało mnie przez jakieś 10-15 minut. Reszta materiału albo irytowała, albo wylatywała drugim uchem. Na plus mogę powiedzieć, że płyta jako całość brzmi fantastycznie, jest naprawdę znakomicie wyprodukowana. Przesłuchałem ją na głośnikach komputerowych, dobrych słuchawkach oraz monitorach studyjnych i zawsze gadało to świetnie. Tyle, że na tym polu Tobin nie musiał mi niczego udowadniać.
Chciałem tylko, żeby Amon normalnie się ze mną pożegnał. A on zamiast podać mi rękę, podał nogę. I to lewą. Joga bonito się skończyło. Wkurwiłem się, muszę się napić.
Komentarze
[2 czerwca 2016]
Chciałem odpowiedzi na pytanie czy odnosząc to do ogółu twórczości opartej przecież na samplach, czy mu to wyszło. Odpowiedz brzmiała nie. Nie wyszło mu to w porównaniu do poprzedniej twórczości. Do czegos innego sie przywyczalilsmy. A że muzyka sobie może być jaka chce, to i nikogo nie zmusi żeby jej słuchać. Dziękuję za recenzję.
[31 stycznia 2013]
[30 stycznia 2013]
[4 października 2011]
Poza tym gusta, gusta, gusta. To co piszesz, ze ci sie nie podoba, mnie akurarat podoba sie najbardziej.
Krotko mowiac wyraziles swoja subiektywna opinie na temat albumu.
Na zdrowie!
[28 września 2011]
[28 czerwca 2011]