Ocena: 5

Kate Bush

Director’s Cut

Okładka Kate Bush - Director’s Cut

[EMI; 16 maja 2011]

Tytuł może niezorientowanym myląco sugerować, że znane od lat opracowania utworów tutaj zamieszczonych są wynikiem jakiegoś kompromisu. Tak prawie na pewno nie jest. Kate Bush od pewnego momentu kariery decydowała absolutnie samodzielnie o brzmieniu swoich nagrań. Szczególnie dotyczy to już przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, więc z tą „wersją reżyserską” trochę odjechała. Znanym faktem jest natomiast, że okres „The Red Shoes” - a nagrania z tej płyty tutaj dominują – nie był najlepszym czasem w jej życiu. I to niestety odbiło się na jakości siódmego albumu wokalistki. Teraz, po kilkunastu latach, postanowiła ona wrócić do tych piosenek i nadać im doskonalszą formę. Raczej bez sukcesów.

Podstawowy problem z „Director’s Cut” polega na tym, że w żaden sposób nie usuwa, ani nie maskuje głównej wady kawałków z „The Red Shoes”: to były takie sobie kompozycje, zwłaszcza w porównaniu z tym, co ta kobieta wyprawiała wcześniej. Nawet jeśli coś tam się wyróżniało to gdzież temu choćby do obecnego tutaj „Deeper Understanding”. Bądźmy litościwi i nawet nie próbujmy porównań z „Cloudbusting” czy „Wuthering Heights”. Nowe wersje z reguły nie wnoszą niczego znaczącego, a jeśli już, to są to zmiany conajmniej kontrowersyjne, a o żadnej nie da się powiedzieć, że bezdyskusyjnie poprawia oryginał. Sam nie wiem co myśleć o zamykającym album niemrawym, gitarowym wykonaniu „Rubberband Girl”, z Bush mamroczącą niezrozumiale pod nosem. Jeśli to żart, to jest umiarkowanie zabawny. Nagrany również na nowo „Moments Of Pleasure” zastępuje epickie partie orkiestry mruczeniem chórków niczym z jakiejś akademii ku czci. W ogóle większość „Director’s Cut” brzmi jakby miało dawać wrażenie nagrań na żywo. Partie muzyków zastępujące elektronikę, sporo charakterystycznego pogłosu, niedociągnięcia w partiach wokalnych. Jeśli taki był zamiar, wtedy „dowcip” ze wspomnianą „Rubberband” nabiera jakiegoś sensu. Tak czy owak, wybrane utwory należą do tych lepszych na „The Red Shoes”. Dużo ciekawiej byłoby, gdyby Kasia spróbowała zrobić coś naprawdę fajnego z bezpłciowego „Constellation Of The Heart” lub nieszczęsnego „Why Should I Love You?”.

Mamy tu jeszcze cztery pieśni z „The Sensual World”, płyty, której nie trzeba przecież zbytnio poprawiać. No ale skoro udało się uzyskać zgodę spadkobierców Joyce’a na użycie w utworze tytułowym – teraz przemianowanym na „Flower Of The Mountain” – fragmentu „Ulyssesa” zgodnie z pierwotnym zamiarem Kate, to proszę bardzo. Muzycznie nie zmienia to akurat nic. Największej – i znowu dyskusyjnej – przemianie uległo „This Woman’s Work”. Wydłużone do prawie siedmiu minut, wyzute z dramatyzmu i z anielskimi chórami w tle, chyba jednak odrobinę nuży nadmiarem słodyczy. „Never Be Mine” wraz z niemal wszystkimi partiami Fairlighta zostało pozbawione atmosfery i „zapachu płonących pól”. Owszem, istnieje szansa, że jestem marudnym zgredem przywiązanym do oryginalnych nagrań, ale dla mnie relatywnie wysoką ocenę tego niepotrzebnego wydawnictwa ratuje fakt, że to są wciąż te same kompozycje, co na płycie z 1989 roku. „Director’s Cut” to klasyczne dzieło „tylko dla fanów”, i to tych najbardziej zagorzałych. Reszcie powinien wystarczyć singiel „Deeper Understanding” - jedyny punkt programu, w którym wprowadzoną zmianę (użycie autotune’owanego głosu Bertiego w roli komputera) można określić mianem błyskotliwej i podnoszącej wartość oryginału.

Paweł Gajda (13 czerwca 2011)

Oceny

Paweł Gajda: 5/10
Paweł Ćwikliński: 4/10
Średnia z 2 ocen: 4,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: innuendo
[15 czerwca 2011]
też myślę, że Kate wyszła z tego projektu raczej obronna ręką W sensie mocne 6/10. Wybór 4 utworów z TSW wydawał się być dla mnie niezrozumiały, bo rzeczywiście tam absolutnie nic nie było do poprawy. Flower of the mountain przy oryginalne nie ma nic do powiedzenia, ale myślę, że ten album jakimś cudem, w taki niekrzykliwy sposób potrafi ująć.
Biorąc pod uwagę, że Kate nie koncertuje, tym samym nie ma okazji do interpretowania swoich utworów na nowo, Director's Cut można potraktować trochę jako taki quasi-koncertowy album własnie.
w sumie najwazniejsze, że nie zrezygnowała całkowicie z obecności Trio Bulgarka. Bo prawda jest taka, że jak w Never Be Mine Trio wchodzi od 3:20 i muzyka delikatnie wycisza to jest to kurcze, bardzo ładne.
Gość: ale
[14 czerwca 2011]
z boku to pewnie takie 5, sporo słuchałam tej płyty przez ostatni m-c! dla wersji this woman\'s work warto było wydać ten album, i ta wyczyszczona wersja never be mine, oj, i moje ukochane moments of pleasure, z pomrukami (wyszło takie triple chill). i jeszcze top of the city i the song of solomon i kate jest fantastyczna. inaczej ją widzę/słyszę i nie chce mi się siać zamętu na przeglądzie, ale wiecie co - cudownie jej posłuchać pod byle pretekstem.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także