Gang Gang Dance
Eye Contact
[4AD; 10 maja 2011]
Kiedyś grałem we wrocławskim klubie Niskie Łąki muzykę z komputera razem z jakimś Anglikiem, którego imienia nie pamiętam i którego nigdy później nie spotkałem. Nasze sety były skrajnie niekompatybilne – on puszczał jakieś harde, inwazyjne, silnie rytmizowane UK funky, dubstepy i takie takie, generalnie Urbanizer, ja tymczasem konsekwentnie mięciutkie, niegroźne, housujące synth-popy, momentami tylko zahaczając o co łagodniejsze murzyńskie granie. Gdy po raz ostatni zmienialiśmy się za starym peerelowskim regałem, który tam robi (z powodzeniem) za didżejkę, pomyślałem, że tylko jeśli sięgnę po coś z repertuaru Gang Gang Dance, uda mi się zrobić względnie harmonijne przejście pomiędzy jego setem, a własnym. Jedynie w ten sposób umiałem połączyć rozbestwioną rytmikę z finezyjnymi melodiami. Nie pamiętam już co to było, chyba „Princes”, ale koleś momentalnie przybił mi piątkę i chwilę powymienialiśmy anegdotki o GGD. Wychodząc od ich historii z pożarem, w którym stracili sprzęt gdzieś w Holandii, kończąc na okolicznościach śmierci wokalisty, Nathana Maddoxa, którego zabił piorun, gdy przyglądał się burzy na dachu jednego z budynków w nowojorskim Chinatown i którego przerobiona fotka zdobiła i okładkę „God’s Money”, i „Saint Dymphna”. Zgodziliśmy się, że te dziwne przypadki w pewnym sensie słychać w muzyce GGD i na odwrót – ona stanowi ich odzwierciedlenie. Tak czy inaczej okazało się, że my – ludzie skrajnie różnych wrażliwości – wspólny język odnaleźliśmy tylko dzięki Gang Gang Dance.
Zawsze lubiłem patrzeć na GGD przez pryzmat tej historyjki, co tylko windowało moje oczekiwania wobec ich kolejnego albumu i wzmacniało przekonanie, że przyjdą powtórnie i zbawią świat. A w węższym spektrum muzykę popularną, no bo co, jeśli nie ta ich fuzja wszystkiego ze wszystkim, miałoby pchnąć pop do przodu? Ponieważ jestem mitomanem-skandalistą, to rozpaczliwie chciałem wierzyć, że oni zapoczątkują jakiś nowy ruch, nowojorski krautrock. (Zresztą czyż nie do krautrockowców właśnie było im najbliżej w sensie filozofii gry, skoro tak jak oni próbowali niejako tworzyć soundtracki przyszłości na gruzach muzyki popularnej, odcinając się od całego jej historycznego i kulturowego balastu?) W dobie schyłku dominacji i wpływów ich protoplastów, Animal Collective, na lokalnym podwórku wydawali się być właściwie bez konkurencji. No ale później okazało się, że przechodzą do 4AD i od razu pomyślałem sobie, że to straszna klisza, że oto GGD będzie po wsze czasy skatalogowane, jako muzyka dziwna i że teraz mogą być już tylko nowym Dead Can Dance, nomen omen. Potem wyszło „Glass Jar” i choć od razu zakochałem się w tym tracku, to jednak zrozumiałem, że żadnej rewolucji nie będzie. A ponieważ ten numer, jak chyba żaden inny z całego krążka, jest dla niego symptomatyczny, to „Eye Contact” strasznie mnie rozczarowało.
To jest wyjątkowo bezczelna hochsztaplerka. Jeszcze przed publikacją tracklisty albumu żartowałem z Pawłem Sajewiczem, że jeśli „Glass Jar” trafi na jego początek, to będzie oznaczało, że Gang Gang Dance poszli w Pink Floyd. I rzeczywiście. Parafrazując/cytując Sajewicza – „Glass Jar” to otwarcie dowolnego koncertu PF (np. wstęp do „Time”), gdzie Nick Mason stojąc gra na kotłach, a Rick Wright tka metafizyczne, klawiszowe podkłady. Tyle że tu dochodzi jeszcze czynnik Liz Bougatsos, która śpiewa/wokalizuje piskliwym głosikiem na hardych, sunących niczym walec podkładach – to naprawdę niewyszukane zestawienia. Reasumując, GGD stosują proste, oklepane rozwiązania, wmawiając nam jednocześnie, że to jest METAFIZYKA. Z „Eye Contact” jest trochę tak, jak z filmami, które w założeniu mają wizualizować alternatywną rzeczywistość, a raczej teraźniejszość. W tym sensie, że podobnie jak w (nieudanym, ale ujmującym) „Strange Days” Kathryn Bigelow, GGD próbują stosować nowe/nowatorskie/autorskie środki wyrazu, by wyrazić NOWĄ treść, ale i tak nie potrafią wyjść poza schemat. W przypadku Bigelow czarnego kryminału/romansu, a w przypadku Gang Gang Dance piosenki pop. Inne realia, ta sama historia. A żeby to się naprawdę udało, oni musieliby przestawić się na zupełnie inne myślenie o komponowaniu, zastosować inne rozwiązania melodyczne, harmonijne czy co tam.
Tylko że jest coś, co sprawia, że analogia z Bigelow jest na szczęście nie do końca trafiona i że świadomie łapię się na te tanie tricki – ich kompozycje, o których absolutnie nie da się powiedzieć, żeby były nowatorskie, wywiązują się ze swojej podstawowej funkcji. Sprawiają słuchaczowi przyjemność. I gdy przestaję postrzegać „Eye Contact” w kategoriach dziejowości, a zaczynam o niej myśleć, jak o kolejnej płycie pop, to siłą rzeczy nie umiem nie wystawić jej bardzo wysokiej noty. Piłka jest krótka – GGD nagrali najlepszy album w karierze, dystansując, czego długo nie chciałem sam przed sobą przyznać, „Saint Dymphna”. A więc album, który choć na gruncie formalnym wydaje się ciekawszy, bardziej odważny, to jednak nie jest tak dojrzały i w pełni uformowany, jak „Eye Contact”. Jeśli chodzi o formułę, to w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki nie jest to już historia z cyklu Gang Gang Dance odkrywa pop, ile raczej pop odkrywa Gang Gang Dance. Odwrócone proporcje, brzmienie przegrywa z melodią. Ale i tak wciąż można o nich powiedzieć, że w dobie globalnego kryzysu tożsamościowego muzyków, gdy połowa zespołów w ogóle nie ma stylu, GGD posiadają umiejętność budowania zupełnie autorskiego klimatu. I tak samo, jak u Juliana Lyncha, umiejętność pisania muzyki, która nie przynależy do żadnej kultury, a jednocześnie wyraźnie nawiązuje do wszystkich kultur. No i piszą chłopacy ładne melodie.
To odejście od eksperymentalnych form na rzecz wyeksponowanej treści fajnie ilustruje okładka płyty, swoją drogą prześliczna. Maksymalne zbliżenie, ale nie w imię wulgaryzacji, pornografizacji, hiperrealizmu, tylko wyłuskania właściwości magicznych – na fotografii misternej aparatury owada, w muzyce oczywiście melodii. A podczas pierwszego, nieuważnego odsłuchu zacząłem się obawiać, że to będzie zbyt dosadne, zbyt in your face. Tym bardziej, że odkąd tylko usłyszałem „Princes”, to ich brytofilskie zboczenie, które – o ile wiem – wśród współczesnych amerykańskich kapel jest raczej niespotykane, intrygowało mnie i niepokoiło w równym stopniu. No ale jakie silne by nie były skojarzenia ze współczesną brytyjską muzyką chodnikową przy okazji „Mind Killa” i jakie by to nie było inwazyjne, to jednak w obliczu zajebistości tego numeru wszelka hardość wydaje się usprawiedliwiona. Czy wręcz konieczna. Po co by nie sięgali, zdecydowanie wiedzą, co robią, łącząc uk-funkową rytmikę z napierdalającymi klawiszami (w ogóle co za pomysł, żeby główny motyw melodyczny wiódł bas i to w dodatku klawiszowy?) i łkającą niczym na krążkach Popol Vuh gitarę z kate-bushową ekspresją Bougatsos. Oczywiście mogę się mylić, ale akurat te ich najbardziej harde odjazdy wydają mi się najbardziej intuicyjne.
Cały ten zoom in to nie tylko słuszna decyzja, ale i jedyna możliwa, będąca niejako logiczną konsekwencją obranej drogi rozwoju i zwieńczeniem procesu, wiodącego ich od mętnych beztreściowych eksperymentów ku coraz bardziej klarownej i treściwej formule. Jeśli kondycja GGD może być rozpatrywana jako symptomatyczna w skali kondycji muzyki pop w ogóle, to z całej tej sytuacji płyną jednak straszliwie pesymistyczne wnioski. No bo jaki by ten scenariusz nie był dobry dla nich, dla ich muzyki i w konsekwencji dla nas, słuchaczy, to nie można nie patrzeć na „Eye Contact” w kategoriach składania broni. Tylko że GGD, czyli jakby nie było jeden z najważniejszych poszukujących indie-składów obecnie, po prostu nie mieli umiejętności, by z tych eksperymentów wyszło coś dobrego. O ile nie uznać, że ich celem było właśnie odszukanie tej pop-wrażliwości. Tym bardziej, że ich pierwsze wydawnictwa czy choćby dramatyczny, uber-eksperymentalny jednoosobowy support ich berlińskiego koncertu, który okazał się być basistą Gang Gang Dance, pozwolił mi uzmysłowić, że od tego, co grają obecnie, do pretensjonalnej, beztreściowej sztampy jest wbrew pozorom bardzo blisko. Dlatego „Eye Contact” – w zależności od przyjętej optyki – można traktować albo jako pyrrusowe zwycięstwo (na ziemi jałowej współczesnej muzyki popularnej), albo jako szczęśliwe zwieńczenie długiego procesu przepoczwarzania. Wolę zawęzić pole widzenia i skupić się wyłącznie na tej drugiej możliwości.
Komentarze
[6 września 2011]
[7 czerwca 2011]
[6 czerwca 2011]
[6 czerwca 2011]
[6 czerwca 2011]
[6 czerwca 2011]