The Pains Of Being Pure At Heart
Belong
[Slumberland; 29 marca 2011]
Składająca się z siedmiu członów nazwa The Pains Of Being Pure At Heart mogłaby sugerować, że kryje się pod nią jakiś nadęty, przeintelektualizowany band grający post-rocka, albo coś jeszcze bardziej plugawego, jak np. Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach czy 30 Second to Mars. Każdy kto miał do czynienia z ich s/t, wie jednak, że materiał, który na nim zamieścili, był bezpretensjonalny, „uśmiechnięty”. Ten shoegaze’owy Belle and Sebastian nie burzył co prawda wszechświata, ale stał się doskonałym partnerem na letnie dni dla znudzonych dyskografią ekipy Murdocha czy katalogiem 4AD.
Na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy ukazały się całkiem udane płyty Smith Westerns, Ringo DeathStarr, Cloud Nothings, polskiego Tin Pan Alley czy Yuck (dziś podwyższyłbym ocenę, którą im wystawiłem o jedno oczko). Jedne z tych zespołów odwołują się do słonecznego rocka lat 60., inne do gitarowego grania z Wysp Brytyjskich z lat 80. czy amerykańskiego indie sprzed dwóch dekad. Łączy je jednak wyraźna beztroska bijąca z kompozycji i zupełny brak skrępowania w czerpaniu pełnymi garściami z artystów tworzących w wymienionych powyżej nurtach. Choć czasami czynniki te mogą irytować, o czym nieco szerzej pisałem w recenzji „Yuck”, to ogólnie twórczość tych kapel sprawia sporo frajdy.
Tak jak debiut TPOBPAH można z czystym sumieniem dopisać do wyliczanki z poprzedniego akapitu (podobny poziom, nastrój, brak chęci do wniesienia czegokolwiek do historii muzyki), to sprawa z ich najnowszym dziełem trochę się komplikuje. Odnoszę wrażenie, że nowojorczykom znudziły się występy w zadymionych klubach, rola wypełniacza namiotowych scen na letnich festiwalach i Szacunek Ludzi Pitchforka. Wsłuchując się w aranżacje nowych utworów, można pomyśleć, że zapragnęli wielkich stadionowych koncertów. W teorii wygląda to fatalnie, bo pamiętając smutną minę Andy’ego Bella spoglądającego na braci Gallagher wiemy, że shoegaze raczej nie pasuje do Wembley. Jak to rozwiązanie sprawdziło się na „Belong”?
Znajdujący się na samym początku albumu tytułowy kawałek to idealny opener, który każe zainteresować się pozostałą częścią materiału. Po przesłuchaniu całości wiadomo jednak, że jest on tylko jak codzienna, poranna masturbacja bohatera granego przez Kevina Spacey w „American Beauty”. Najlepszy moment. Później czekają już same mniejsze, bądź większe rozczarowania. Pierwsze cztery indeksy są w stanie zatrzymać uwagę słuchacza, ale czym dalej, tym materiał robi się bardziej rozwodniony i przewidywalny. Nawet „Just Like Honey” i „In Between Days” nie ratują sytuacji.
Na papierze piekielnie łatwo obsmarować „Belong”. Album nie broni się jako całość – zamiast, tak jak debiut, urzekać prostodusznością, momentami odrzuca rozbuchaniem i budzi skojarzenia z The Killers; chociaż songwriting The Pains of Being… wciąż jest bardziej spod znaku tribute to niż autorski, to nie da się do końca nie lubić tej płyty, o czym świadczy moja, być może nieco zawyżona, ocena. W tych piosenkach jest jakiś pierwiastek, który sprawia, że warto je chociaż kilka razy, podczas sprzątania pokoju czy jazdy samochodem, przesłuchać.
Komentarze
[27 maja 2011]
[27 maja 2011]
[27 maja 2011]
[26 maja 2011]
[26 maja 2011]