Panda Bear
Tomboy
[Paw Tracks; 12 kwietnia 2011]
Żyjemy w dziwnych czasach. Wystarczył brak wycieku materiału z „Tomboya” w całości przed premierą oraz kilkumiesięczne opóźnienie wydania albumu, by przyzwyczajeni do dynamiki wydarzeń epoki web 2.0 słuchacze się zniecierpliwili. Od razu pojawiły się dość absurdalne porównania do „Smile”, bo przecież solowa twórczość Pandy to pyszna zabawa dla fanów Briana Wilsona i jego macierzystej formacji – ciągłe nawiązania tematyczne (plaża, surfing i wakacje w slow motion), quasi-cytaty muzyczne czy „beachboysowskie” harmonie.
Noah Lennox obrał sobie kolejny raz konwencję kreatywnego tribute’u dla Wilsona, to fakt. Na „Tomboyu” widać to bardziej niż na wybitnej poprzedniczce, gdzie było to głównie słychać – teraz jest to czytelne nawet dla niedzielnych słuchaczy „Pet Sounds” dzięki odpowiedniej otoczce, a nawet tytułom poszczególnych utworów.
Tak jak sygnalizowałam, ten cały hołd dla lidera Beach Boys to tylko punkt wyjścia dla artystycznych poszukiwań Lennoxa. Dzięki temu, gdziekolwiek się wybiera, jego stylistyka pozostaje zawsze świetnie rozpoznawalna. A „Tomboy” to troszkę inne rejony niż te na „Person Pitch”. Artysta wspomniał w wywiadach o rezygnacji z samplingu na rzecz bardziej surowego instrumentarium – namecheckując przy okazji... Nirvanę i The White Stripes. Zawartość płyty nie wykazuje tendencji gitarocentrycznych, może na szczęście, bo jednak ciężko sobie wyobrazić odkrywcze wykorzystanie klasycznie rockowego instrumentarium w 2011 roku, kiedy nawet Sonic Youth nie mają złudzeń, że nie będzie rewolucji w tym temacie. Jednak brzmienie „Tomboya” jest jak najbardziej analogowe, zanurzone w tradycjach połowy XX wieku. Utwory nie są już tak rozbudowane – zostały skondensowane do średnio czterech minut. Lennox posługuje się dronami, rozmytym, sennym brzmieniem, liryzmem fortepianu – dzięki temu wśród wakacyjnego zadowolenia na „Tomboy” znajduje się m.in. sentymentalny przerywnik – „Scheherazade”. Ale większość albumu utrzymana jest w dość „śpiewnej” melodyce, zrównoważonej ciepłymi podkładami często czerpiącymi z dubu. Znalazło się nawet miejsce na odrobinę hałasu, który jednak tylko dyskretnie dopełnia utwory, tak jak „Afterburner”. Jest to kawałek z dość taneczną rytmiką, która pojawia się też w paru innych miejscach albumu. Dzięki temu możemy zauważyć ciekawą różnorodność agogiczną – od powolnego, leniwego tempa do wakacyjnej potańcówki. Wielokrotnie daje się wyłapać dźwięki przypominające szum morza czy skrzeczenie mew, co w połączeniu z dubami czy dronami daje ciekawy efekt złożonej faktury muzycznej. Dzięki temu zdaje się, że Lennox nagrywając „Tomboya” czuł pod stopami parzący piasek i widział wzburzone fale morskie. Surferzy dostają od niego substytut dawnego „Surfing USA” – „Surfer's Hymn” przeznaczony dla rozmarzonych, refleksyjnych zwolenników tego sportu, zachwycających się tak prostymi rzeczami jak błękit oceanu czy spódniczki tancerek hula.
I wszystko jest cacy, dopóki nie dotkniemy tak nieprzyjemnego tematu jak oczekiwania względem tego albumu. Panda, jako jeden z mózgów najważniejszego projektu lat zerowych, Animal Collective, plus autor wychwalanego pod niebiosa „Person Pitch”, miał nadwyżkę presji z zewnątrz. Wywiady w czasie tworzenia ostatniej płyty wskazywały na chęć dokonania pewnego przełomu, zmiany swojego muzycznego oblicza o 180 stopni (vide: pójście w gitary). Koniec końców w Lennoxie coś się złamało i stworzył album solidny, ale na pewno nie przełomowy. Nie poniósł artystycznego ryzyka i nie zaczął wszystkiego od nowa. „Tomboy” to kontynuacja pomysłów z „Person Pitch”, podanych w innej formie, ale po głębszej analizie można znaleźć więcej punktów wspólnych niż różnic. Mimo że słuchanie tego wydawnictwa to duża przyjemność, to ta muzyka przepływa przez słuchacza nie pozostawiając większego wrażenia. Przyznam, że postrzegam to w kategorii osobistej klęski Lennoxa – człowiek, który uważany jest za jednego z największych wizjonerów muzyki niezależnej nagrywa płytę zaledwie solidną. Tak jakby bał się popełnić gafę po paśmie oszałamiających sukcesów.
„Tomboy” to bardzo dobry album, ale zawodzi oczekiwania przez swoją asekuracyjność. Podczas gdy „Person Pitch” było odważnym rozwinięciem autorskich pomysłów Lennoxa, na które niekoniecznie było miejsce w Animal Collective, tak najnowszy album to bardziej projekt poboczny, rekreacyjny. Z tym że to, co Panda Bear proponuje solo, to wciąż relaks na bardzo wysokim poziomie.
Komentarze
[24 maja 2011]
A poza tym, jak ten gość śpiewa - miarowo, powoli, sylabizuje, pozwala wybrzmieć (pomijam pogłos na wokalu - marzę ostatnio o tym, żeby upalić się i słuchać tej płyty wyobrażając sobie, że Panda jest księdzem, bo en reverb to wielka katedra), a na dodatek jakie melodie on kombinuje. Czasem naiwne, ale momentami naprawdę zachwycające harmoniczną złożonością czy, w każdym razie, nietypowością - kojarzy mi się z ludowymi melodiami z nie-wiem-skąd. Chciałbym mieć lepsze ucho, ale "skale", w których śpiewa Lennox wydają mi się bardzo oryginalne - składają się z niewielu dźwięków, ale interwały są dziwne. Ludowe. Pandatonika.
[21 maja 2011]
[20 maja 2011]
[19 maja 2011]
Co do wycieków - jednak pojedyncze utwory w innych wersjach a ostateczna całość to trochę różnica. I jeszcze jedno - wiecie, to nie jest portal polskiego fan klubu Panda Beara. Nie przeczę, że tego albumu może się bardzo dobrze słuchać, ale zupełnie nie o to chodzi, nie piszę tekstów o tym dlaczego coś się podoba mnie czy innym, bo to mija się z celem :)
[19 maja 2011]
[19 maja 2011]
[19 maja 2011]
Z tym Wilsonem i Beach Boysami to prawda, słychać, nawiązania w tytułach wydają się znamienne (ale \"Surfer\'s Hymn\", nie \"Surfing Hymn\", tak na marginesie), jednak pamiętam wywiad z Animalami, w którym mówili, że w zasadzie nie słuchają Beach Boysów i są fanami Beatlesów. W wywiadzie dla Porcysa Panda mówił, że nie zna Beach Boysów z płyt, zna wiele ich utworów, ale nie wie, z których płyt ani okresów pochodzą. Piszę o tym, bo po recenzji widać, że naczytałaś się wywiadów przed jej napisaniem. Zapewnienia Pandy o powrocie do gitar okazały się oczywiście takimi, których nie można potraktować zbyt dosłownie. Kompozycyjnie to nadal rejony \"Person Pitch\", ale w bardziej zwartych, krótszych formach. Produkcja jest już dużo bardziej tradycyjna, co uważam w sumie za plus. Wydaje mi się dziwaczne pisanie o \"agogicznej różnorodności\" na tej płycie - dla mnie tempa są bardzo jednostajne, na przestrzeni utworów rzadko się zmieniają, a i cała płyta \"płynie równym krokiem\". No i skoro się czepiam, to jeszcze jedna uwaga: płyta nie wyciekła przed premierą, ale prawie wszystkie (wszystkie?) utwory były wcześniej publikowane, więc - nawet jeśli na \"Tomboyu\" wystąpiły ostatecznie w innych wersjach - to materiał był fanom znany.
To tyle, pozdrawiam.
[19 maja 2011]
Zarzut o "wikipedyzm" traktuje, pewnie ku zaskoczeniu, bardziej jak komplement - to jeden z tych przypadków, kiedy do pisania recenzji trzeba włączyć znieczulicę. Nie chcę zaczynać tyrady "obiektywizm vs subiektywizm", ale po prostu jestem ostatnią osobą która wystawiła by wysoką ocenę i dopisała ideologię tylko dlatego, bo "fajnie się tego słucha". Wybaczcie mocne słowa, ale czytając poniższe komentarze bije po oczach jedno - w żadnym z nich nie ma jakiś jasnych argumentów dlaczego ta płyta jest taka świetna. Nie chcę Was zbywać, chcę się tylko dowiedzieć co tam takiego jest czego może ja nie słyszę, bo na razie mimo intensywnego obcowania z Tomoboyem, czytania recenzji itd nie dowiedziałam się ;)
@Artur - wybacz, ale "prostsze = regres" to jednak nadinterpretacja. Problemem Tomboya (co jasno wynika z mojego tekstu) nie jest wg mnie to, że te piosenki mają średnio 4 minuty a nie 12 czy to, że jest "za mało nut" w odróżnieniu od "Uprowadzenia z seraju", ale mniejsza odwaga, brak "ikry bożej" która sprawiałaby, że ten album wnosi coś nowego, wydaje się świeży na tle tego co się dzieje w 2011 roku. Też mi się marzyło by to było "wydarzenie pokoleniowe", ale nim nie jest i jedyne co mi pozostało to pogodzić się z tym i podejść do tematu Tomboya z odpowiednim dystansem
[18 maja 2011]
Ale dobra, jestem trochę Panda-Witkiem.
[17 maja 2011]
[17 maja 2011]
[17 maja 2011]
Roar!
[17 maja 2011]
myślę, że doskonale pasuje również do tej recenzji:P
podłączam się do jęków zawodu, oceniane jest wszakże jedno z najważniejszych wydawnictw roku...
To nie twoja wina Andżeliko, po prostu porwałaś się z grabkami na krwiożerczego niedźwiedzia:D
[16 maja 2011]
[16 maja 2011]
[16 maja 2011]
[16 maja 2011]