The Strokes
Angles
[RCA; 18 marca 2011]
Pamięć może mnie zawodzić, ale odnoszę wrażenie, że premierze „First Impressions Of Earth” pięć lat temu towarzyszyła niezła szydera – toporny singiel „Juicebox” u niejednego słuchacza wywoływał lawinę facepalmów, a dotychczasowa formuła zespołu, mocno już przecież wyeksploatowana na wysokości „Room On Fire”, wydawała się na maksymalnym wyczerpaniu. Po co było słuchać tego starego, zmęczonego zespołu, skoro można było zajawiać się Animal Collective? Julian Casablancas i spółka sami chyba mieli wrażenie, że zaczynają powoli grać na swoim własnym pogrzebie, a ich trampki dokumentnie się rozkleiły. Stąd urlop. Operacja zakończyła się sukcesem, bo u progu 2011 roku sytuacja diametralnie się zmieniła – nagle The Strokes są klasyką modern rocka i jeśli ktoś chciałby deprecjonować ich fajność, to łatwo znajdzie się niejeden Staruch niezalu, każąc „szanować mordę”.
Weryfikacja klasy składu nastąpiła gdzieś w okresie podsumowań minionej dziesięciolatki, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że z całego pokolenia new rock revolution (yuck!) to właśnie oni oraz ich brzmienie zestarzały się najszlachetniej. Wprawdzie Nirvaną lat zerowych okazali się bardziej The Libertines, za to Strokes dali więcej powodów, żeby traktować ich poważnie. Dziesięć lat temu zżymałem się na wykreowany przez media hype – dziś myślę, że jeśli już coś, to właśnie ich debiut faktycznie zasługiwał na to zamieszanie. Leitmotivem wielu recenzji „Is This It” był wątek wpatrzenia w Velvet Underground – teraz o każdym z tamtych utworów powiedzielibyśmy „typowe Strokes”. In the beginning, the Strokes definitely drew a lot of vibe of the Velvets. I honestly wish we could have copied them more. But that was cool, because it became more of our own thing, mówi zresztą Casablancas w wypowiedzi dla „Rolling Stone’a”. Czy przez dekadę tak bardzo zmieniła się muzyka, czy nasza perspektywa – nieważne, Strokes to jeden z niewielu zespołów revivalu garażowego rocka z jakimkolwiek charakterem i stylem.
Ta aprecjacja dorobku nowojorczyków zbiega się naturalnie i nieprzypadkowo z premierą „Angles”. Stąd już niedaleko do pokusy przecenienia czwartego krążka Strokes i myślenia o nim cieplej niż nakazywałby zdrowy rozsądek. Zacznijmy więc zmagania z albumem od konstatacji, że „Is This It” może sobie spać spokojnie – niezależnie od tego, czy oba longplaye porównamy na płaszczyźnie czystej przyjemności ze słuchania, czy trafności podejmowanych przez zespół wyborów artystycznych. „Angles” jest bardziej krążkiem ciekawym niż dobrym. Strokes dotarli do spornego punktu dyskografii, o którym wcześni fani będą mówić przez pryzmat końca epoki, a krytycy rozprawiać jako o rozpoczęciu nowej drogi. To jest ich „Mummer”, ich „Blur”, ich „Green”. Istotą zespołów, które swój rozpoznawalny styl zdefiniowały w równie szybki i sprawny sposób, jest drobne, niezauważalne na pierwszy rzut ucha modyfikowanie go tak, by unikalne elementy przedstawiać w nieco innym świetle. I właśnie „Angles” jest albumem, na którym Strokes to wreszcie zrozumieli.
Najefektowniejszą prezentacją nowej szkoły jest pierwszy z brzegu „Machu Picchu” – nowofalowy pop z prawdziwego zdarzenia, uzupełniony typowo strokesowską, znudzoną melodią refrenu. Reggae’owe akcenty klawisza, decydujące o zaskakującym groovie – bujającym, lecz jednocześnie posiadającym silny cios – przywołują one of the most cheese-gasmic songs ever, one-hit wonder sympatycznego wąsacza Matthew Wildera, „Break My Stride”. Pora uświadomić sobie ile genialnych piosenek pop wykorzystuje tego rodzaju pulsację i skończyć z przylepianiem etykietki „szajs” na wszystkim, co kiedykolwiek leżało obok kiepsko kojarzącego się Polakom gatunku. Oczywiście „takie stwierdzenia są fajne, sympatyczne i mogą się podobać. Ale komu mogą się podobać? Niepoważnym ludziom”, parafrazując Zibiego.
Jest więc „Angles” do pewnego stopnia reakcją Casablancasa na przysłowiowy powrót lat osiemdziesiątych. Album daje więcej niż kilka powodów, by pożegnać porównania z Velvet Underground i odkurzyć winyle The Cars. „Life Is Simple In The Moonlight” zamiast zabawy w kotka i myszkę bez namysłu kradnie hook „Smalltown Boy” Bronski Beat i obraca go na swoją korzyść. „Games” to już prawie w całości klawiszowy, programowany pop, który na papierze miałby bliżej do Kombi niż Strokes, a jednak w praktyce nie mógłby go zagrać nikt inny. „Two Kinds Of Happiness” wreszcie ewokuje twórczość grup w stylu Huey Lewis & The News i brzmienia amerykańskich stacji radiowych z połowy lat osiemdziesiątych. Nie było dotąd tyle przestrzeni w muzyce The Strokes, ich brzmienie nie było tak duże, a perkusja Fabrizio Morettiego nigdy jeszcze nie brzmiała równie muskularnie.
Dla miłośników oldschoolu pozostają trzy indeksy. Promujący płytę „Under Cover Of Darkness” mógłby z powodzeniem zaistnieć na „Is This It”, tak dobra to piosenka. Szczebelek niżej lokują się kolejne singlowe pewniaki: „Taken For A Fool” z niepokojącą zwrotką i bezlitosnym refrenem oraz „Gratisfaction”, zgrabna adaptacja patentów „The Boys Are Back In Town” i pub-rockowej chóralności. Gdyby nie eksperymenty na żywych organizmach, mielibyśmy czwartego do brydża – podczas sesji nagraniowej „Call Me Back” producent Joe Chiccarelli najwyraźniej wysłał na piwo wszystkich poza Julianem i jednym z gitarzystów. Efekt jest raczej konfundujący, podobnie zresztą jak w przypadku „You’re So Right”, które brzmi trochę jakby Strokes chcieli zmierzyć się z Radiohead.
Tyle że koniec końców „Angles” pozostawia wrażenie zlepku momentów – niestety prawie nigdy nie porywających, a tego zarzutu nie jest w stanie udźwignąć nawet najbardziej rzetelny rockowy skład. Słabą cenzurką jest też dla nowojorczyków werdykt, że trzy czwarte ich dyskografii – i to te najnowsze – nie wystaje zbyt wyraźnie ponad poziom 6/10. Póki co jednak pozostaje wierzyć w reputację koncertową The Strokes, a konkretnie w to, że na początku lipca w Gdyni tych pięciu staruchów wyjdzie na scenę i... wiecie, co powie.
Komentarze
[28 października 2014]
[27 kwietnia 2011]
[27 kwietnia 2011]
[22 kwietnia 2011]
[21 kwietnia 2011]
[21 kwietnia 2011]
Z tym "staruchem" to żart, który zresztą na zasadzie klamry pojawia sie w pierwszym i ostatnim akapicie recenzji - nawiązanie do podlinkowanej sytuacji, być może mało czytelne. Myślę, że nikt o śladowych ilościach kultury osobistej nie pozwoliłby sobie na nazwanie jakiegokolwiek - nawet stuletniego - człowieka staruchem na serio, ale nie chcę ciągnąć dalej wątku co jest dla kogo śmieszne, bo nie spotkał się ze zrozumieniem części czytelników.
Pozdrawiam!
[21 kwietnia 2011]
[20 kwietnia 2011]
[20 kwietnia 2011]
[20 kwietnia 2011]
[20 kwietnia 2011]
[19 kwietnia 2011]
[19 kwietnia 2011]
[18 kwietnia 2011]
[18 kwietnia 2011]
[18 kwietnia 2011]
No to wszystko jeszcze przed Tobą. Może nawet wyrobisz sobie poczucie humoru?
[18 kwietnia 2011]