Ocena: 7

Radiohead

The King Of Limbs

Okładka Radiohead - The King Of Limbs

[własnym sumptem; 18 lutego 2011]

Chwilę ich nie było, czyż nie? Dla wielu osób ostatnim kontaktem z Wielkim Zespołem (hehe) był poznański koncert w 2009 roku. Radiohead powróciło wtedy po wielu latach do kraju, który na występie na samym początku ich kariery przyjął ich raczej niegościnnie (gwizdy, buczenie etc.). I choć niektórzy powiedzą, że „to już było dawno”, to miałem po tym gigu kilka refleksji. Pierwsza, humorystyczna, była taka, że nie ma bata na Polaka – choć zespół celowo wybrał zarówno miejsce, jak i ideologiczne (tj. proekologiczne) otoczenie swojego występu, to wspaniałe kosze służące do sortowania różnego rodzaju odpadków już po kilkunastu minutach znalazły wspólny mianownik pt. „wszystkie śmieci, jakie są”. Czyli: nawet jeśli znamy i lubimy zespół, wiemy, o co im ideologicznie chodzi, to i tak nie wyrzekniemy się narodowych zwyczajów. Ale może przejdźmy do bardziej znaczących kwestii. Frekwencja na tamtym koncercie potwierdziła, że zespół ma w naszym kraju gromadę fanów. Tak wielu, że pomimo jakiejśtam „alternatywności” wydarzenia (małej, bo małej), bilety były świetnym kąskiem dla koników. Nie do przeoczenia był dodatkowo fakt, że fanów prawdopodobnie przybywa z każdym kolejnym wydawnictwem. To może się wydawać dziwne osobom, dla których Radiohead to przede wszystkim „OK Computer” i „Kid A”, ale widziałem zdecydowane różnice w znajomości tekstów i reakcjach na „Karma Police” czy „Idioteque” w porównaniu do młodszych piosenek. Jeszcze niedawno dziwnie dla mnie brzmiała deklaracja, że ktoś swoją przygodę z Radiohead rozpoczął od „Hail To The Thief” i ma do tej płyty największy sentyment. To pewnie ciekawe, jak różni się odbiór tych, którzy kupowali w dniu premiery nagrania zespołu z lat 90., tych, co dołączyli kilka lat później oraz najmłodszego pokolenia fanów. Ja siłą rzeczy piszę z perspektywy osoby, która spytana niegdyś o „OK Computer” myślała, że chodzi o tygodnik o tematyce komputerowej, ale już „Amnesiaca” poznała zaraz po premierze. Dzisiaj jest prawdopodobne, że są fani Thoma Yorke’a, którzy zaczynali od jego solowego albumu lub od „In Rainbows”. Jutro zaś, być może, od „The King Of Limbs”, najnowszej propozycji zespołu.

Brytyjczycy znowu postawili na zaskoczenie w warstwie pozamuzycznej – tak jak cały świat zajarał się ich zagraniem cenę-wpisz-sobie-sam na „In Rainbows”, tak teraz płytę wypuścili w sieć bez żadnej promocji, raptownie, kilka dni po ogłoszeniu, że w ogóle jest planowana. Konsekwencje wydają się co najmniej ciekawe. Po pierwsze, uniknięto całej tej związanej z leakami plotkarskiej histerii, jaka ma czasem miejsce, kiedy już wiadomo, że następny album będzie, ale jeszcze nie wiadomo, co ma zawierać. Po drugie, można to chyba potraktować jako ukłon w stronę fanów i prztyczek w stronę krytyków – złamano zasadę, że to recenzenci słuchają ważnych płyt jako pierwsi. Zasada ta zresztą w dzisiejszych czasach nie funkcjonuje zbyt dobrze, chociaż trzeba pamiętać, że część przedpremierowych przecieków materiału to robota robinhoodyzmu i gorliwości recenzentów (oczywiście zachodnich, heh). Zresztą, dystrybucja jest przemyślana: najpierw lekki szok i złowienie jak największej liczby zaskoczonych słuchaczy na wersję cyfrową, potem wypuszczenie płyty, a na końcu winyla z artworkami – a sakwa się napełnia. Ale może odejdźmy od tych kapitalistyczno-rynkowych dociekań, którymi przecież zespół spod znaku No Logo się zapewne brzydzi. Chodziło przecież o dyskusję nt. wydawniczego zaskakiwania, tego, co już było w muzyce i w muzycznym przemyśle, kim jest słuchacz, czemu wytwórnie i sklepy przestają być potrzebne. No i najważniejsze: jak unieść brwi dzisiejszym odbiorcom, rozpieszczonym przecież przez obowiązującą regułę ultradostępności kultury. Widzieli już wszystko? No to nie widzieli jeszcze, żeby Radiohead wydało płytę *nagle*. Widzieli już to? No to następnym razem autorzy „The Bends” zaskoczą jeszcze czymś innym.

Czy więc Radiohead po raz kolejny przesunęło lekko ciężar skupienia publiczności z zawartości muzycznej na szeroko pojętą otoczkę? Zgodziłbym się z, dziś jeszcze aktualniejszą niż 4 lata temu, tezą Kuby Ambrożewskiego z recenzji „In Rainbows”. Zespół, wypracowując swój unikalny i wciąż zmieniający się styl, osiągnął równocześnie wizerunek muzyczny, który stał się trochę ich więzieniem – grają to samo (tak samo różnorodnie, tak samo idąc trochę naprzód) i jest to tak samo dobre. Ale „tak samo dobre” zawiera w 2/3 „tak samo”, a tylko w jednej części „dobre”. Może fajnie by było, gdyby Radiohead wydało kiedyś muzycznego kasztana, ale to prawdopodobnie nigdy nie nastąpi. Nie zmienia to faktu, że można być lekko znużonym stałym, dobrym poziomem oraz muzyką, której z jednej strony nie można zarzucić wtórności, ale która równocześnie nie oferuje rewolucyjnych rozwiązań. Zmieniają się, ale nie odstawiają konkurencji o dziesiątki metrów, jak zwykli to robić przed laty. Tak właśnie sprawy się mają na najnowszej płycie.

Album wydano znienacka, czyli teoretycznie w sytuacji, w której słuchacze nie powinni mieć żadnych przeczuć co do zawartości płyty, a to jest chwytem sprytnym. Bo zawartość jest właśnie „stara, dobra”. Nie ma oczywiście schematu zwrotka-refren-zwrotka, ani powtarzających się riffów, to byłoby przesadą, ale jest muzyka, którą skwitować można po prostu „Radiohead”. Po co szukać kontekstów, jeśli badany przedmiot jest wystarczającym? Oczywiście, mamy do czynienia z zespołem, który torował szlaki. Dobitnie zdałem sobie z tego sprawę słuchając „Little By Little” – piosenkę o takim samym tytule nagrało bowiem kiedyś Oasis, czyli grupa, która zaczynała britpopowo jakby ramię w ramię z Radiohead i powędrowała w zupełnie innym kierunku – drążenia jednej stylistyki. W przeciwieństwie do zespołu braci Gallagher, ekipa Thoma Yorke’a w swoją stylistykę immanentnie wpisała poszukiwania. Stąd mamy na tej płycie np. otwierający „Bloom”, naznaczony piętnem elektronicznych poszukiwań Radiohead – piosenkę utkaną z dźwięków przypominających melodyjki z gier ułożone w większą melodię i zeswatane z szaleńczą maszyną perkusyjną. Dubstep? Ci, którzy chcieli, żeby na najnowszej płycie Yorke pokazał efekty współpracy z Flying Lotusem, szukają ich właśnie w „Bloom”. A może „Feral” ma coś z Buriala? Dubstep, dubstep? Mi tutaj świta – po pierwsze i najważniejsze – wpływ samego Radiohead na Radiohead, a następnie jakieś okołotechno, bardziej z końca lat 90. niż z czasów nam bliższych. Jedynie bassowe zakończenie utworu daje jednoznacznie znać, że mamy 2011. Tak naprawdę wszystko jest po staremu: piszczące gitary, delikatny głos na wokalu, emocjonalne i dwuznaczne teksty. Trzeba przyznać jednak rację tym, którzy widzą stylistyczną różnicę pomiędzy pierwszymi czterema eksperymentalnymi utworami, a drugą połową, gdzie Radiohead idzie raczej w stronę tradycji. Ale i w elektronice tej płyty znajdziemy raczej chwiejność i liryzm, niż muskularne konstrukcje i grube bity. Ktoś się spodziewał czegoś innego? Bo ja nie. A singlowe „Lotus Flower” jest naprawdę intrygującym i mocnym numerem, ale może po prostu za długo go słuchałem. Ballada „Give Up The Ghost” mogłaby być nagrana tak naprawdę przez Archive albo kilka innych średnich indie zespołów, może tylko aranże byłyby w innym duchu. To nie znaczy, że ta piosenka jest zła – jest w porządku, fajna, jak cała płyta. To propozycja, która wydaje się bronić swoją skromnością – delikatne wokale tworzą melodie, które nie muszą zwalczać instrumentalnej ściany, tylko flirtują z warstwą muzyczną swoim liryzmem. Końcowy „Separator” klimatem przywodzi na myśl najlżejsze i najmilsze ballady zespołu, jakieś „Fake Plastic Trees” czy coś w tym guście. Najbardziej jednak internautów elektryzuje cytat if you think this is over, then you’re wrong, który ma rzekomo zwiastować, że do wydanej w tym momencie ósemki piosenek dołączy jeszcze kolejnych osiem.

No właśnie: zagadki, domysły. Jestem trochę zmęczony rozkminiackim podejściem do muzyki. Znowu mamy na okładce motyw drzew, tak eksplorowany w twórczości grupy. Znowu fani i recenzenci zastanawiają się nad konceptem, jaki ma stać za najnowszym dziełem Radiohead. Czy to tylko pierwsza część płyty, a druga zostanie wydana równie niespodziewanie? Czy Yorke pokazuje ostatecznie, że w przyszłości będzie stawiał na projekty bardziej solowe? Czy jedność stylistyczna w obrębie pierwszej i drugiej czwórki na płycie oznacza, że będą jeszcze dwie kolejne? Czy zmiana przez zespół tytułu closera na „Separator” (piosenka nazywała się wcześniej inaczej) udowadnia, że „The King Of Limbs” nie jest skończoną płytą, a zapowiedzią większej całości? Co oznaczają teksty niektórych utworów? Nie wiem. Nie mam pojęcia i średnio mnie to obchodzi. Radiohead doszło do tak wysokiego poziomu jakości samej muzyki, grubości otoczki oraz popularności w kręgach rozkminiaczy (którzy są prawdopodobnie dużą grupą wśród ich słuchaczy), że gdyby na okładce płyty pojawił się szeroko uśmiechnięty Yorke, to od razu byłoby „wiadomo”, co oznacza jego ukruszona czwórka w uzębieniu. Zostawmy więc to.

Amanda Petrusich słusznie napisała, że chociaż nie zawsze wiemy, jak kolejne Radiohead będzie brzmiało i po jakie gatunki sięgnie zespół, mamy przed pierwszym odsłuchem choćby mglistą wizję tego, jakie uczucia wywoła w nas ta muzyka. Radiohead dbają o spójny wizerunek i szyld muzyczny, nawet jeśli ten szyld ma być „emocjonalnym gatunkowym eklektyzmem z wielopoziomowymi tekstami” – wiemy, o co chodzi. Na większości płyt zespołu mieliśmy zdecydowane single, przemyślaną kolejność piosenek, pewną „wielką historię” opowiedzianą „małymi historiami”. Ktoś napisał o tym krążku: „przerwa na fajkę w oku cyklonu”. Może faktycznie, tej płycie przydałoby się uzupełnienie w postaci zaginionego brata-bliźniaka. Może faktycznie, ten brat-bliźniak leży sobie na biurku w studiu nagraniowym, a Radiohead tym razem ogłoszą w drugiej połowie roku, że wpuścili go do sieci 2 tygodnie wcześniej poprzez anonimowego forumowicza o nicku Agnes, który sprzedawał linki za cztery dolary wpłacane na swoje tajemnicze konto bankowe. Tymczasem, „The King Of Limbs”, płyta dobra i nieznakomita zarazem, jest albo znakiem naszych poszatkowanych czasów, albo trochę niezrozumiałym ruchem, na widok którego mogę tylko zmarszczyć czoło. Bo przecież nie będę krytykował i oceniał negatywnie rzeczy, co do których może się jeszcze okazać, że ich nie zrozumiałem.

Kamil J. Bałuk (3 marca 2011)

Oceny

Karol Paczkowski: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Marcin Małecki: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Paweł Gajda: 7/10
Bartosz Iwanski: 6/10
Mateusz Błaszczyk: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Maciej Lisiecki: 5/10
Paweł Ćwikliński: 3/10
Średnia z 17 ocen: 6,47/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: Seb
[5 marca 2023]
My też jesteśmy Zachodem, Polska to kraj Zachodu! I my mamy w zwyczaju być gospodarni, utrzymywać porządek i być spokojni.
Gość: skończony kretyn
[24 grudnia 2017]
Bloom jest niesamowite, nie wierzę, że tego nie słyszysz
Gość: Bobek
[11 grudnia 2017]
Pierwsza połowa w całości do wypieprzenia. Płyty zawsze słucham od Lotus Flower w dół. Gdyby to była epka właśnie w takiej postaci to klękajcie narody.
Gość: Adler
[8 grudnia 2017]
radiogłowiarz a wiesz, ja się zastanawiam co w takim razie ty tutaj robisz. Obrażasz p. Ćwiklińskiego z gracją godną małpy, za którą możnaby ciebie uznać zważywszy na denny poziom twojej wypowiedzi. P. Ćwikliński postawił ocenę która wynika bezpośrednio z jego wrażeń po odsłuchaniu albumu, i chwała mu za to, takie jest bowiem jego święte prawo. Ty natomiast stawiasz opinię która jest bezwartościowa merytorycznie, i próbujesz narzucać innym swoją własną. Jeśli jest tutaj jakiś debil, to ciebie bym brał jako pierwszego pod uwagę.
Gość: radiogłowiarz
[10 listopada 2017]
ten album staje się lepszy z każdym kolejnym przesłuchaniem. danie mu mniej niż 8/10 to przestępstwo a ten Cwikilński to w ogóle jakiś debil. 3/10 to jest jego twarz. powinniście go wyrzucić z redakcji
Gość: hee
[16 kwietnia 2016]
Koś kto napisał, że poznański koncert był w 2010 roku chyba ma problem z czasem. 2009 jak nic.
Gość: kkk
[23 lipca 2011]
ogólnie rzecz biorąc cały koncert z piwnicy jest zajebiście dobry, a tkol z żywymi instrumentami lepsze niż płytowe. KLASA!
Gość: ja
[22 lipca 2011]
Wiecie co, dzisiaj w ten deszczowy dzień przesłuchałem ją pierwszy raz od kwietnia i... Ja pier****, dobre to. A po pierwszych przesłuchaniach nie dawałem dużych szans. Teraz czuje wstyd. A tak w ogóle słyszeliście "The Daily Mail"? Cudowny utwór.
Gość: sly
[15 kwietnia 2011]
Płyta podoba mi sie od pierwszego przesłuchania, moze dlatego ze dolaczyłem dopiero po httt. Uwazam sie za fanatyka rh - widze w tej muzyce juz nie tylko muzyke. Może to smieszne i szczeniackie stwierdzenie (a mam 27 lat), ale krytycy tej plyty jej moim zdaniem nie rozumieją:P A jest tak dlatego, że większość z nich utknęła gdzieś mentalnie w latach 90 i czasach OK Computer, której to skolei ja nie łapię. Każde pokolenie ma swoje Radiohead - ja kocham to '00
Gość: @ xxyy50
[5 marca 2011]
ale to chodziło nie o zrozumienie muzyki, tylko o zrozumienie otoczki i (ewentualnego) ukrytego przesłania, którego analiz serwisy fanowskie są pełne. dlatego nie ma co oceniać *popkulturowego* znaczenia ktol. *muzyczne* znaczenie to inna sprawa.
Gość: skrent
[5 marca 2011]
Myślę, że odnośnikiem dla tej płyty nie jest cały przekrój twórczości Radiohead, ale przede wszystkim ich dwie ostatnie płyty, 'HTTT' oraz 'IR', stąd też oceny osób, które poznały zespół "niedawno", będą pewnie wyższe. Poza tym w 'The King of Limbs' zespół niejako odnosi się do tego, co aktualnie w muzyce modne, może pierwszy raz w tak bardzo czytelny sposób. Cieszy mnie, że dyskusja jest wyważona, przyzwoitość i konkret, także za sprawą tej dobrej w większej części recenzji. Co do Greenwooda, zrobił soundtrack do 'Norwegian Wood' na podstawie prozy Murakamiego.
Gość: bekon
[5 marca 2011]
Dobra recenzja. Płyty natomiast słucham już X-ny dzień i dalej nie mogę się nią tak zwyczajnie zajarać, jak Kid A, OK Computer czy In rainbows. Nawet Pablo Honey miało swoje chwytające \"Thinking about you\", a tutaj killerów brak, najbliżej chyba Mr Magpie. Ale wciąż...
Gość: Jan
[4 marca 2011]
Faktycznie dobrze napisane, bez gówniarskiego "ależ mnie Radiohead zawiodło", które się pojawiało w innych recenzjach. Chwała Wam za to, że nie pospieszyliście się jak co niektórzy, którzy czuli potrzebę recenzowania już w kilka godzin po premierze. No i faktycznie, najbardziej tu czuć Radiohead, a nie solowego Yorka, Greenwooda, dubstepy, FlyLo czy krautrock.
Gość: xxyy50
[4 marca 2011]
"Bo przecież nie będę krytykował i oceniał negatywnie rzeczy, co do których może się jeszcze okazać, że ich nie zrozumiałem."

A tu się za diabła nie mogę zgodzić. Albo się ma swoje zdanie i wtedy można pisać recenzje, albo się nie ma i się milczy. Owszem, można z czasem zmienić opinie, ale zostawianie sobie takiej małej furtki, to trochę asekuranctwo (strach przed tym, że się nie zrozumiało Wielkiego Zespołu?). A to trochę siara, jak się chce być krytykiem.

Inna rzecz, że jeśli koncept jest tak głęboko schowany, że się go nie zauważa przy w miarę analitycznym podejściu, to to jest za przeproszeniem ch*j a nie koncept.

Poza tym recenzja bardzo fajna, dobrze się czyta i ma sens, więc to tylko szczegół.
Gość: kkk
[3 marca 2011]
no raczej. nawet bez tej całej otoczki przewrotu 'kid a' na luzie by sobie poradziło
Gość: @ Texas
[3 marca 2011]
Ależ nie, absolutnie.
janus
[3 marca 2011]
Bardzo skromna płyta, w zasadzie taki "klimatyczny" minialbum. Tworzy bardzo ładną całość, ale nie do końca pełnowymiarowy. Szkoda tylko, iż pomimo braku zachwytu to jedna z najlepszych płyt ostatnich lat. To jednak nie świadczy o płycie, raczej o kryzysie muzyki.
Gość: Texas Ranger
[3 marca 2011]
Mały eksperyment formalny: Zamieńmy kolejność wydania albymów 1997 Ok Computer 10/10; 2000 The Kings of Limbs - 10/10 - przewrót, arcydzieło, krytycy zachwyceni eksperymentalnym brzmieniem pierwszej części albumu i magicznie piosenkowym drugiej; 2001 Amnesiac 9/10; 2003 HTTF: 8/10; 2007 In Rainbows 7/10; 2011 Kid A - 5/10 - krytycy głowią się, o co chodzi, co się dzieje, to kryzys, koniec - przecież to wszystko już było... Tak by to zapewne wyglądało...
Gość: moh
[3 marca 2011]
Średnia z 3 ocen czytelników: 6,66/10
Gość: Craus
[3 marca 2011]
podzielam poniższe zdanie, również podoba mi się recenzja, czytając ją, czułem, że jestem "w środku" zjawiska jakim jest radiohead, tak blisko jak odbieram działalność tego zespołu osobiście. Tego zresztą się spodziewałem, zamiast suchego, "szablonowego" rozliczania się z materią albumu.

Poza paroma momentami, jakimi nas nie raczyli jeszcze do tej pory radiogłowi, dostaliśmy płytę na której Radiohead zagrało po prostu tak jak Radiohead i pomimo tego jestem zachwycony większością utworów i zatracam się przy nich, tak jak zatracałem się przy zgłębianiu "In Limbo", "The Tourist", czy "There There"
Gość: Cypher303
[3 marca 2011]
Zgadzam się, dobra recenzja! Miło poczytać o muzyce widząc, że tekst jest właśnie o muzyce - bez nadmiaru zbędnych ozdobników w stylu przechwałek piszącego, analizy "targetu" i tego całego gówna. ;)
Gość: Jaksy
[3 marca 2011]
Dobra recenzja-fajnie się czytało i co najważniejsze do końca o co ostatnio trudno zarówno na tym jak i na bliźniaczym portalu. Widzę, że autor ma podobne przemyślenia do moich-mam na myśli naszych młodszych kolegów i koleżanki dla których Kid A, Fight Club czy sms\'y są odkąd pamiętają. Nie czuję się stary ale...kurcze jak ten czas leci.
Gość: hiddenbrain
[3 marca 2011]
ocena, wypisz wymaluj porcys :D
za to recenzja naprawdę przyzwoita, bez tego całego pitolenia jakież to radiohead nowatorsko-dubstepowo-flyinglotusowe, ani też z drugiej strony - "dlaczego bez gitar?"

a jeśli chodzi o mnie, nie jestem w stanie słuchać tej płyty uważnie, po prostu po chwili się wyłączam i mam tak po raz pierwszy w przypadku radiohead. najpierw dawałem jej 6/10, ale potem uświadomiłem sobie, że dodatkowe punkty są za to, że to radiohead, za wokal Yorke'a, za fortepian w codex, za to, że z czasem pewnie spodoba mi się bardziej, za poprzednie płyty...i inne, w sumie nieistotne rzeczy. teraz to dla mnie 2/10, bo nie mam najmniejszej motywacji żeby wracać do tej płyty, nie chce mi się po prostu, a to już porażka.
Gość: Narc
[3 marca 2011]
Co do koncertu, to pamiętam ,ze koniki puszczały bilety po cenie niższej niż ich cena pierwotna. Powodem tego była niska frekwencja na koncercie: fanów było nie więcej niż 35 tysięcy, na przewidziane 50.

Co do wydania płyty: In Rainbows było wypuszczone 10 dni po zapowiedzi, więc takie "wydanie" TKoL nie było zaskoczeniem.
Gość: szczur
[3 marca 2011]
średnio mi się widzi ta typowa radioheadowość king of limbs, ale poza tym- cool.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także