PJ Harvey
Let England Shake
[Universal/Island Records; 14 lutego 2011]]
Dawno już minęły czasy, gdy PJ z szerokimi brwiami i cygańskimi kołami jednocześnie fascynowała i odpychała, przy brudnej gitarze bezlitośnie oceniając związki damsko-męskie i tworząc swego rodzaju gorzkie manifesty. Za nami też czasy depresyjnej Polly, wgniatającej w fotel oszczędnością utworów opartych na automacie perkusyjnym. Nie jest to wreszcie PJ z polaroidów, która wypluwa żółć, potrząsając krótką grzywką i wykrzykując raz po raz Who the fuck you think you are?, by chwilę później spąsowieć i podsumować swoje przywiązanie jako shame, shame, shame. Dwadzieścia lat na scenie to czas artystycznego dojrzewania, czego wyrazem było wydane w 2007 roku „White Chalk”. Płyta, która wprawiła w osłupienie chyba wszystkich (w tym niżej podpisaną), stanowiła dowód na to, że PJ jest artystką niezwykle wszechstronną i bezbłędnie radzi sobie w każdej estetyce, w której spróbuje swoich sił. I nieważne, czy biega po scenie w staniku i lateksowych kozakach, czy może siedzi za pianinem w wiktoriańskich koronach w Sali Kongresowej – zawsze wzbudza tak samo silne emocje.
Nie będzie powtórek. Na długo wyczekiwanym ósmym albumie studyjnym Harvey podejmuje się zupełnie nowego, bardzo ryzykownego zadania– nagrywa album o cierpieniu i wojnie, będący głosem niezadowolenia, oceną kondycji społecznej i ponurą refleksją dotyczącą własnego kraju i prowadzonej przez niego polityki. Zagranie to jest o tyle niebezpieczne, że dzieli je tylko jeden krok od patetycznego przegięcia lub/i pretensjonalności. Harvey jako doświadczona i świadoma tego rodzaju pułapek artystka wychodzi jednak z owego zadania obronną ręką, wydając album niebywale przemyślany i wyważony.
Mimo że pierwsza wypuszczona na światło dzienne zajawka wprowadziła nas wszystkich w niemałą konsternację (patrz Miesiąc w singlach: październik 2010), reszta albumu aż tak nie szokuje. Jeden krok wgłąb dyskografii, a ducha dostojnego „All And Everyone” czy pełnego złości „Bitter Branches” odnajdziemy na niejednym b-sidzie. Pomimo nowości w postaci wielu często zadziwiających sampli, czy grania głównie na znanej nam z trasy promującej „White Chalk” cytrze, albumowi najbliżej jednak do tych sygnowanych nazwiskiem wieloletniego przyjaciela – Johna Parisha. Nie bez przyczyny, bowiem stoi on dziś na scenie obok PJ i wraz z kolejnym dobrym znajomym, Mickiem Harvey’em, jest wyjątkowo aktywny wokalnie, przejmując ostatecznie pierwszeństwo w zamykającym album „The Colour Of The Earth”. Nie bez znaczenia dla brzmienia pozostaje również fakt, że album nagrywano w kościele, w rodzinnym Dorset. Gitary rozmywają się, uwypuklając brzmienie akustyków i pianina, ale przede wszystkim zostawiają miejsce dla tekstów, będących środkiem ciężkości całego „Let England Shake”. Kluczem do sukcesu albumu zdaje się bowiem właśnie wyważenie proporcji: ciężar tekstów, które bardzo często przypominają poezję, równoważy lekkość wokalno-muzyczna. Najlepszym tego przykładem jest fantastyczne „The Words That Maketh Murder”. Dosadność fraz, takich jak soldiers fall like lumps of meat czy arms and legs were in the trees, łagodzi gitara i dęciaki na cygańską nutę. Przeciwwagą dla jawiących się niczym żołnierze, wyśpiewujących równiutko frazę tytułową, Harvey’a i Parisha jest wokalna dziewczęcość PJ. Efekt końcowy ma w sobie coś z piosenki wojennej – jest tu powaga w nieco archaicznym wydaniu. Kto z nas jednak płacze dziś czytając wiersze o żołnierzach na froncie z czasów pierwszej wojny światowej? Mówimy wtedy raczej o zadumie. I w taki właśnie stan zamyślenia wprowadza też „Let England Shake”.
Płytę wypełnia jednak nie tylko gorycz i wojenne okropieństwa. O lirycznej ambiwalencji nie raz wspominała Polly w wywiadach udzielanych na długo przed premierą. Obok zwątpienia i pesymistycznych prognoz w utworze tytułowym, znajdziemy tu również wyznanie miłości do rodzinnej, idyllicznej Anglii w najprostszym, ale wciąż uroczym „Last Living Rose”. Podobnie jest też w „England”, gdzie PJ wykorzystuje płaczliwą iracką piosenkę miłosną, adresując ją do własnego kraju, a prostotę kompozycji, opierającej się na dialogu dwóch uzupełniających się głosów, dopełnia oszczędnym akustykiem. Harvey podkreśla, że zamiast odnosić się do konkretnych zdarzeń czy wskazywać winnych, chciała nadać emocjom uniwersalny charakter. Trudno zaprzeczyć, że udało jej się to znakomicie.
„Let England Shake” to jeden z tych albumów, gdzie każdy kolejny odsłuch nasuwa nową myśl, a jego odkrywanie sprawia niesamowitą przyjemność. To tuzin utworów wypełnionych emocjami, poruszających i prowokujących, pełnych powagi, ale dalekich od patetycznego nadęcia, wzruszających precyzją, intrygujących i bezkompromisowych. Po raz kolejny you did it, Polly.
Komentarze
[21 marca 2011]
[20 marca 2011]
[23 lutego 2011]
[22 lutego 2011]
[20 lutego 2011]
[20 lutego 2011]
[19 lutego 2011]
[19 lutego 2011]
płyta świetna. i w momencie jak słyszę nowy singiel lady g i to zaczyna się to całe zamieszanie związanie z nową płytą nowej już ikony to myślę sobie jaką perłą jest pj i jak dobrze że ona sobie żyje w tym dorset i pisze takie piosenki i że inny rodzaj zamieszania wprowadza po prostu.
[19 lutego 2011]
[19 lutego 2011]