Ocena: 8

Destroyer

Kaputt

Okładka Destroyer - Kaputt

[Merge Records; 25 stycznia 2011]

Gdzie „na-na-na-na” i „da-da-da-da”? Gdzie bardowski ton, który podkreślał emocjonalne zaangażowanie? Czy „Trouble In Dreams” było już ostatnim aktem zbliżenia się Bejara do ściany wyczerpania formuły, gdzie kolejny drobny krok prowadziłby w nicość? Czy „Shooting Rockets” było właśnie późnonocnym, ostatecznym slackliningiem?

Tak, Dan stracił zainteresowanie i wiarę w muzykę rockową jako poważne forum do twórczości . Jeżeli kontynuować wizję stawiania go jako sumienia świata indie , które przez 15 lat nie nagrało słabej płyty, to gdybyśmy byli pewnym radiem powinniśmy ogłaszać wszem i wobec jego śmierć i grać po bandzie dobijając nieboszczyka katując (co za zaskoczenie!) indie-piosenki. Czy skierowanie twórczości w zupełnie inne koleiny jest zaskoczeniem? Niekoniecznie. Jeżeli śledziliście dwa krótkie albumy wydane na przestrzeni dwóch ostatnich lat mogliście się spodziewać, że nowe LP będzie nowym otwarciem, choć niemożliwe było do przewidzenia, jaki będzie muzyczny język i jakie postulaty będą stanowić o nowym obliczu twórczości Bejara. W poprzednim roku ukazało się „Archer On The Beach”. Współpraca z Timem Heckerem i Loscilem przyniosła upiorny dark-wave’owy ambient i filmowy spoken word . W 2009 roku wyszła EPka „Bay Of Pigs”, której utwór tytułowy, w lekko zmienionej postaci, okazuje się finałem tej płyty i drogowskazem dla Destroyera Anno Domini 2011. O ile poprzednie długogrające wydawnictwa można było osadzić w ramach ścieżki ewolucyjnej to „Kaputt” jest nowym manifestem.

Powszechnie wiadomo, że Dan nie stroni od wywiadów i przed wydaniem tego albumu ochoczo rozpowiadał w czym się zasłuchiwał i jaki to miało wpływ na kształt nowej płyty. Przede wszystkim Roxy Music circa „Avalon” oraz solowe płyty Bryana Ferry’ego: „Boys And Girls” i „Bete Noire”. To stąd źródło bierze wysmakowana elegancka produkcja, współbrzmienie ze sobą instrumentów i charakterystyczna rytmika. Serio, zwróćcie uwagę na mastering, który jest perfekcyjny – efektem jest wrażenie niezakłóconej przejrzystości i krystalicznej czystości materiału. Każdy najmniejszy detal wydaje się dobrze dopasowany do całości produkcji i nawet najmniejszy smaczek nie ginie w zalewie innych dźwięków. W podobnym kontekście osadzenia charakterystycznego brzmienia „Kaputt” w historii trzeba rozpatrywać choćby „This Is Not America” Davida Bowiego i „Slave To The Rhythm” Grace Jones, czy też „Diamond Life” Sade. Ze sfery synth-popowej trop prowadzi ku zespołowi Bernarda Sumnera (your first love’s new order!) i już wiemy, że to ejtisowy album Bejara. Nie usłyszymy tutaj atakujących, świdrujących syntezatorów- są bardziej plamami które mogłyby wyjść spod ręki duetu Sakamoto/Eno. Zapętlone pulsujące rytmy, syntetyczna teksturowość i mimo całego bogactwa instrumentarium powściągliwa ascetyczność. Ale żeby było bardziej zaskakująco, prawdopodobnie jako pierwszy z całego revivalu ejtisów, Dan pozwolił dęciakom nadawać ton całej płycie. Zadziwiające, szczególnie, że dotąd wszyscy jak ognia unikali ich bojąc się widma egzaltowanych świdrujących solówek albo zbytniej smooth-koktajlowości. Nie dzierżą one roli sólówkowych-i-wchodzę-po-break’u-na-ostatni-refren instrumentów, ale są sprawnie zrealizowanym przeszczepem jazzowego instrumentarium na popowe warunki, wykonanym przez uważnego słuchacza doktora Davida Sylviana. JP Carter na trąbce i Joseph Shabason na saksofonie oraz flecie często dopowiadają brakujące fragmenty historii, wchodzą w dyskusje ze sobą, sieją sporo zamieszania w zapętlonych rytmach i dodają improwizowanej nieokreśloności czy też przestrzeni w piosenkowe ramy. Nawet Bejar sporo pozmieniał w stylu śpiewania: w cień usunęły się wszystkie pochodne „na-na-na-na”, zawziętość i pasja – postanowił wyluzować. Leży na kanapie, przeżuwa kanapkę, popija Jamesonem – śpiewa pogodzony z sobą i próbuje sprawiać wrażenie nieutożsamiania się ze śpiewanymi kwestiami. Stwierdzenie na Trouble In Dreams It’s not that my poems are shit ewoluuje do I write poetry for myself . Dalej przewijają się kobiety, gorzkie spojrzenia z Vancouver na Amerykę, nme monster sensations, beznadziejny romantyzm, starzenie się. Z tych realnych kobiet - w jednym utworze współpraca z artystką Karą Walker przyniosła tekst powstały przez sklejanie przesyłanych przez Karę fragmentów tekstów, a Kanadyjka Sibel Trasher dzielnie sekunduje Bejarowi silnym i mocnym timbre swojego głosu.

Ile razy nie słucham solowego Bejara wydaje mi się, że spotykam się z artystą autentycznym w staroświeckim rozumieniu tego słowa. Nieważne czy to będzie midi-orkiestrowy „Your Blues”, glamowy „Streethawk” czy „Kaputt” – w każdym wypadku natychmiastowo uderza we mnie czołowo charyzma i mam pewność, że ten gość ma coś ciekawego do przekazania. Jak baśniowy wędrownik-poeta, który wieczorami w przydrożnych zapyziałych knajpach opowiada swoje historie i co bardziej uważni bywalcy odchodzą z garścią nowych opowieści nadających się do wielokrotnych reinterpretacji. Nie znam się na filmach, ale „Kaputt” przypomina mi obraz „Before Sunset”, gdzie Jesse i Celine pochłonęli moją uwagę na osiemdziesiąt kilka minut rozmową, kiedy jedynie błąkali się po Paryżu i rozmawiali przeplatając rzeczy błahe wspomnieniami, przeszłością, indywidualnymi neurozami i życiowymi rozterkami. Podczas trwania „Kaputt” mam nieodpartą ochotę wsłuchiwać się w te wszystkie Bejarowe opowiadania w postaci fragmentarycznego, jak nigdy dotąd, storytellingu w otoczeniu płynnych muzycznych impresji.

Wiem, że Bejar swoją przenikliwością trochę nie pasuje do tej epoki hookseekingu, w której po kilkunastu sekundach potrafimy skreślić piosenkę, a zapominamy o tym, że niektóre płyty potrzebują czasu, należnego skupienia aby objawić swoją prawdziwą wartość. Podsumowanie poprzedniego roku pokazało, że doceniamy niekoniecznie nowatorskie, ale uniwersalne i mające potencjał na ponadczasowe albumy, które mogłyby pretendować do bycia kanonem kilkanaście lat wcześniej. Tym bardziej, że „Kaputt” nie daje się łatwo upchnąć do oczywistych ejtisowych reminiscencji. Dan z zespołem starał się wprowadzić swój sposób pisania piosenek i opowiadania historii do dość obcego im dziedzictwa brzmieniowego tej epoki, a nie jedynie sprytnie żonglować znanymi wątkami, zagraniami i popisywać się erudycją w modernizacji i adaptacji odkopanych dźwięków. Przyjemnie jest słuchać jak cała rewolucja odbyła się w sposób tak łagodny, zostawiając płytę bez odklejających się dodatków, widocznych szwów i zwisających nici. Może to dlatego, że pół żartem pół serio Bejar przyznaje, że otacza się muzykami sto razy lepszymi niż on sam i nigdy nie pisze jakichkolwiek fraz dla kogokolwiek z nim nagrywającym. Sam proces powstawania płyty nasuwa na myśl spokojne tworzenie przez Hollisa „Spirit Of Eden” – żadnego narzucania sobie korporacyjnego porządku z szefującym producenckim despotą pokroju Todda Rundgrena („Skylarking”!). Jak widać tryb pracy nad albumem jest czynnikiem niekorelującym z jego jakością, jednak model przyjęty na „Kaputt” hołdujący naturalnej artystycznej kolei rzeczy dobrze się sprawdził i sprawił, że rozgrzany artystyczny kocioł Destroyera wypuścił płytę tak wielowarstwową, że każdy powinien znaleźć na niej coś dobrego dla siebie.

Zabrzmi to banalnie, ale jest coś w tej muzyce plastycznego, impresjonistycznego, a żeby posłużyć się jeszcze bardziej czerstwym stwierdzeniem: wręcz nadmorskiego. Ale co ja poradzę: są tu takie momenty, że wydaje mi się, że stąpam po symplistycznym piaszczystym rytmie i za chwilę napływają fale dźwięków i przykrywają mi nogi aż do kolan. Jakieś nadbrzeża metropolii, późnonocny spacer po plaży, nadchodząca wiosna. Tak jak chillwave natychmiastowo kojarzy się z latem, tak „Kaputt” ewidentnie pachnie mi wiosną. Winter, spring, summer, and fall, animals crawl towards death’s embrace. Znowu wszystko zepsuł.

Sebastian Niemczyk (31 stycznia 2011)

Oceny

Piotr Szwed: 9/10
Sebastian Niemczyk: 9/10
Bartosz Iwanski: 8/10
Kasia Wolanin: 8/10
Kuba Ambrożewski: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Andżelika Kaczorowska: 6/10
Mateusz Błaszczyk: 6/10
Paweł Gajda: 6/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Średnia z 16 ocen: 6,93/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Ss
[3 kwietnia 2012]
Rok później, wciąż genialna płyta!
Gość: szwed
[20 maja 2011]
ja też katuję, aż się zacząłem zastanawiać czy to nie jest aby najlepsza płyta tego pana.
Gość: krzysiek
[19 maja 2011]
(a katuję ją od lutego)
Gość: krzysiek
[19 maja 2011]
Gdyby za najważniejsze kryterium obrać ilość sprawiających przyjemność przesłuchań, to to jest moja płyta roku.
Gość: Maciej
[13 lutego 2011]
W idealnym świecie Michał Kirmuć by takie rzeczy promował ;)
Gość: słuchacz
[13 lutego 2011]
płyta jest fanastyczna, może gdyby była o 2 utwory krótsza, byłoby jeszcze lepiej, podobna sytuacja jak w przypadku Before Today - Ariel |Pink's Haunted Graffiti, czy Forget - Twin Shadow
Gość: dude
[5 lutego 2011]
czy ja kiedys jeszcze przeczytam rcenzje bez slow "ejtisowy " itd?
Gość: d
[5 lutego 2011]
podpisuje się pod (świetną) recenzją, album wspaniały, piękna muzyka.

Gość: x666
[4 lutego 2011]
Bezpłciowo, nudnie, typowa muzyka środka. Bardzo łaadniutka, ale bez odrobiny czegoś więcej. W kategoriach komercyjnych to naprawdę porządna płyta, niby chwilami wydaje się, że to dużo więcej, ale tylko wydaje się. Takie czasy.
Gość: deafener
[2 lutego 2011]
Jak to moja znajoma powiedziała, będąca z każdym kolejnym dzieckiem coraz mniej na bieżąco muzycznie ;-) , - 'Nie wielkiego, taki Smolik.' hehe
Gość: pszemcio
[1 lutego 2011]
coraz mniej lo-fi u Bejara
Gość: insidejoker
[1 lutego 2011]
z kolei jak się nie spodziewałem , że będzie aż tak soft-rockowo(jakiś fleetwood mac się odzywa) , oczywiście bardzo na plus
Gość: pszemcio
[31 stycznia 2011]
tekst fajny, ale album , którego słucham od kilku dni, po prostu wykurwisty
Gość: hę?
[31 stycznia 2011]
"Dan Bejar udowadnia, że nie zamierza się wybierać na artystyczną emeryturę" - LOL, chyba najwiekszy suchar jaki można dać na główną
Gość: waleńrod
[31 stycznia 2011]
bardzo fajny tekst, a nowy destroyer jest tak pozytywnie pluszowy, że nie sposób się zdystansować.
Gość: krabowy
[31 stycznia 2011]
bardzo przyjemny tekst :)
Gość: warna
[31 stycznia 2011]
Super, Destroyer chyba mój ulubiony od czasu Westa.
kuba a
[31 stycznia 2011]
Będzie, będzie.
Gość: warna
[31 stycznia 2011]
Domagam się archiwum grafik!!!
Gość: janek_b
[31 stycznia 2011]
potwierdzam

http://eramusicgarden.pl/opinie,2390,recenzja_nie_wszystek_kaputt.html

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także