Matthew Herbert
One Club
[Accidental; 11 października 2010]
Matthew Herbert, rocznik 1972, w dorosłość wchodził w czasach eksplozji brytyjskiej elektronicznej muzyki tanecznej. Nie dziwi więc, że mimo klasycznego wykształcenia, jazzowych ciągot oraz fascynacji musique concrète, podłapał gdzieś wirusa house’owej stopki bijącej w równych, ćwierćnutowych odstępach, która często potem pojawiała się w jego nagraniach. Zwłaszcza tych z lat dziewięćdziesiątych, nagrywanych pod różnymi pseudonimami, jak choćby Doctor Rockit, kiedy to Matt stał się pionierem czegoś, co później nazwano microhousem. I gdzieś do tej trochę zapomnianej historii zdaje się nawiązywać „One Club”, ale nie w sensie brzmienia.
Jeśli chodzi o dźwięki, niniejszy album wydaje się być dokładnie tym, czego można się było po nim spodziewać od momentu ogłoszenia trylogii „One”, a co zostało zepsute odrobinę zaskakującym (i zadziwiająco nudnym) pierwszym wydawnictwem. Mamy tu więc typowo Herbertowski kolaż, sklejany z mocno przetwarzanych nagrań, zarejestrowanych pewnej nocy we frankfurckim klubie Robert Johnson. Kolaż brzmiący niczym industrialny podkład do baletu robotów, nieodbiegający aż tak bardzo od tego, co usłyszeć można na „Plat Du Jour” z 2005 roku. Bo okazuje się, że niezależnie co Matthew wrzuca do swojej samplerowej maszynki do mielenia, na końcu otrzymuje tę samą mielonkę. Nadal smaczną, ale także nieco spowszedniałą.
Ważniejszy jednak od powierzchowności tkanki dźwiękowej „One Club” wydaje się sukces Herberta w zakresie kompresji klimatu nie tylko tamtej nocy, ale właściwie prawie każdej imprezy klubowej do małej, przyswajalnej pigułki. Niewątpliwie, jak w każdym jego projekcie, jest w tym również element polityczny, mający zwracać naszą uwagę na obecny kształt tzw. kultury klubowej w czasach, gdy chyba już wszyscy pogodzili się ze zwycięstwem korporacji. Małe i duszne, często zadymione pomieszczenia. Kolejki do baru i toalety. Wreszcie też głośna, mechaniczna muzyka, barwny tłum i ekscytacja wspólną zabawą. To wszystko tu znajdziecie.