Clive Tanaka y Su Orquesta
Jet Set Siempre No. 1
[Tall Corn Music; marzec 2010]
Gdyby nieszczególnie chciało mi się pisać o „Jet Set Siempre 1º”, mógłbym, idąc po linii najmniejszego oporu, ochrzcić Clive’a Tanakę „japońskim prawie-Toro”, a jego muzykę wsadzić do niezbyt przestronnej szufladki „japoński chillwave”. Skoro jednak po kilkunastu odsłuchach złośliwy koleżka nie zamierza się wynosić z odtwarzacza, co jest sporym osiągnięciem patrząc na poziom tegorocznych wydawnictw, wyższa konieczność nakazuje interwencję. Tym bardziej, że Tanaka (nie tyle on, pozostający w anonimowości, co raczej jego muzyka) sam w sobie jest zjawiskiem szalenie interesującym. W ubiegłym roku przyszło mi recenzować debiutancki album innego japońskiego obskura – Chanson Sigeru. Nieformalny korespondencyjny pojedynek Tanaka wygrywa przez knock out, choć może jest to spowodowane faktem, że nie jest artystą stricte japońskim, cokolwiek to znaczy. Ukłony w stronę rodzimej ornamentyki brzmienia są z rzadka dostrzegalne na jego debiutanckiej kasecie (pisząc „kasecie” czuję się jak redaktor jakiegoś undergroundowego zine’a disco polowców w połowie minionej dekady), choć pewnie znajdą się tacy, którzy będą dopatrywać się jej w każdym niemal posunięciu Clive’a.
Jeżeli przyjąć w założeniu, że chillwave jako gatunek jest specyficzna hybrydą wielu estetyk, to Tanaka występuje na swoim debiucie trochę w pozycji meta. Z jednej strony wykorzystuje sporo patentów, których nie powstydziliby się utytułowane młode wilki jak Greene, Palomo czy naturalnie Bundick, z drugiej zaś można przypuszczać, że równie uważnie zasłuchuje się w nagraniach twórców nieco bardziej dla popu klasycznych. To jednak nie umiejętne przetwarzanie motywów eksploatowanych przez Daft Punk, Prince’a, Saint Etienne czy 80s-owych noworomantyków decyduje o klasie tego albumu. Najistotniejsze na „Jet Set Siempre 1º” jest to, że Tanaka w znakomitym stylu unika jednoznaczności – zarówno w obrębie stosowanych środków czy zabiegów aranżacyjnych, jak i wśród nastrojów rozbudzanych u słuchacza. Japończyk w wymyślny sposób zmusza do uruchomienia najgłębszych pokładów wyobraźni, a każda z ośmiu piosenek zachęca do fantazji wykraczających daleko poza wspomnienia ostatniej wiksy czy romansu.
Z tego powodu już sam podział albumu na utwory przeznaczone do tańca i miłostek wydaje się dalece umowny. Ja tam nikomu do sypialni nie zaglądam, ale przeklejenie etykietek z obu stron kasety nie byłoby z pewnością wielką zbrodnią wobec kompozycji Tanaki. Na ich tle poziomem melodii wybija się naturalnie „Neu Chicago”, faktycznie nowy karaibski kurorcik, w którym Tanaka w perfekcyjny sposób wciela się w rolę uwrażliwionego nieszczęśnika. Ten ugładzony popowy sercołamacz z marszu ląduje u mnie w gronie faworytów końcoworocznych podsumowań. „Brack Lain”, rozedrgane i wsparte na pulsującym bicie żywcem wyjętym z „76:14”, zabiera w psychotyczną wycieczkę w sąsiednie galaktyki. Startujący niczym ambientowe miniarcydzieło „International Heartbreaker” rozkręca się, by zachwycić melodią, która równie dobrze sprawdziłaby się zarówno w telewizyjnych reklamach ekskluzywnych marek, jak i na benefisie Sary Cracknell. I wystarczy, bo naprawdę każdy z tych utworów dostarcza solidnej porcji skojarzeń. Co równie istotne, wszystkie posiadają uniwersalny wymiar i sprawdzają się w różnych okolicznościach przyrody, co potwierdzają komentarze na stronie artysty.
Tanaka w swoich przebogatych kompozycjach z beztroską żongluje przeciwstawnymi często elementami. Operuje sunącym po szosie niekończącym się peletonem bitów i filtrów, ściętych gitarowych riffów i handclapów, vocoderów i akustycznych przygrywek. Łamiąc konwencje pozostaje jednak kaseciarzem, skoncentrowanym w pierwszej kolejności na pisaniu frapujących melodii. Wychodzi mu to równie sprawnie zarówno tam, gdzie nastawia się na krojenie utworów bliższych parkietowi, jak i celując w elegancki chillout. Zupełnie nieoczekiwanie anonimowy Japończyk staje się jednym z najbardziej łebskich i otwartych twórców szeroko pojętej sceny chillwave’owej. Kto by pomyślał, że traktować będzie tak można gościa z kraju, który akurat ze słonecznych plaż jakoś szczególnie nie słynie. Siódemka na tyle mocna, że na wszelki wypadek zapisana ołówkiem.
Komentarze
[19 listopada 2010]
(a z komentarzami ciężko mi się wypowiadać, zawsze wskakują mi za pierwszym razem)
[19 listopada 2010]
masz dwadzieścia lat, przestań jęczeć jakbyś miał za sobą parę etapów starzenia się, dobry rok jest!
(a Wasz system komentarzy jest naprawdę zepsuty i człowiekowi przestaje się chcieć dodawać za trzecim razem komentarz, no kaman)
[19 listopada 2010]
[19 listopada 2010]