Jamiroquai
Rock Dust Light Star
[Mercury; 1 listopada 2010]
Kilka lat temu poszła w świat plotka o tym, że Jay Kay jest zmęczony i nie widzi swojej przyszłości w muzyce. Plotka bardzo szybko została zdementowana, ale gdy tylko włączam sobie nowy album, wątpliwości gęstnieją niczym tłum w warszawskich Przekąskach Zakąskach o trzeciej nad ranem.
People are saying strange things / And I don’t wanna listen too much śpiewa lider Jamiroquai w „Blue Skies”, wybranym jako drugi singiel z płyty, jakby w odpowiedzi na to całe zamieszanie. Talk to the hand ‘cause I know you think the face is gone – kwituje szyderczo. A jednak sama piosenka, mimo pewnego uroku, daje do zrozumienia, że JK gdzieś odlatuje, że już nie ma niczego do udowodnienia i pokazania. Robi się z tego niemal eurowizyjna, łzawa ballada, której nie powstydziłby się Robbie Williams. Zdziadział chłopak i zardzewiał.
Co najmniej połowa „Rock Dust Light Star” robi wrażenie równie groteskowej jak jej okładka. Nawet w teoretycznie przyzwoitych i z założenia żywych numerach, jak tytułowy, czy „All Good In The Hood”, wyczuwam jakiś marazm. W skądinąd niezłym „Smoke And Mirrors” nawet okrzyk „woooh!”, który wyrywa się z niemłodej już piersi wokalisty, brzmi jakoś rachitycznie i nieprzekonująco. Jeśli to jest jeden z jaśniejszych punktów nowego dzieła, to strach wspominać, co się dzieje w tych słabszych. Zwłaszcza jeśli porównać to z tym, czego uświadczyliśmy 5 lat temu. Tam, gdzie „Dynamite” eksplodowało, „RDLS” imploduje, załamuje się pod ciężarem kompletnego braku świeżości i inwencji bijących na przykład z takiego „Hurtin’”. Nawet w najsłabszych utworach z kilku ostatnich płyt płynie z głośników trudna do opisania energia i chęć walki. Tutaj słyszę tylko kilku podtatusiałych kolesi, którzy jeszcze nie pogodzili się z nieuniknionym.
Kosmiczne „She’s A Fast Persuader” mogłoby lśnić, gdyby rękę do niego przyłożył Toby Smith w okolicach „Synkronized”. Singlowe „White Knuckle Ride” ze swoim french touchem robi dziś wrażenie cokolwiek spóźnionego i odrobinę śmiesznego, ale z braku laku można by go zaliczyć do pozytywów. Na osłodę zostaje „Two Completely Different Things” – jedyny fragment, co do którego nie mam żadnych zastrzeżeń, i który wywołuje we mnie stany euforyczne podobne do tych z „Seven Days In Sunny June”. Dałby radę na „Travelling Without Moving”, choćby w roli szalenie sympatycznego wypełniacza. To i tak dużo, bo ostatnie trzy indeksy „RDLS” kiedyś nie załapałyby się nawet na strony B singli. Jest jeszcze „Lifeline” z obligatoryjnym już wejściem smyków à la Bee Gees z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Obleci, ale chyba przyzwyczaiłem się do lepszej żonglerki stylistykami w ich wykonaniu.
Może to tylko ja, ale mam wrażenie, że Jamiroquai w niektórych momentach „Rock Dust Light Star” zbliżają się niebezpiecznie do granicy, za którą czai się ich własna karykatura. That’s where I am going – to znów JK w „Blue Skies”. Boże, uchowaj.
Komentarze
[9 listopada 2012]
[18 lutego 2011]