Marnie Stern
Marnie Stern
[Kill Rock Stars; 5 października 2010]
Ekscentryczny głos, tapping rodem z fantazji erotycznych fanów Steve’a Vaia, ciężka, math-rockowa perkusja – te cechy charakterystyczne sprawiły, że Stern szybko wynurzyła się z zalewu innych indierockowych wykonawczyń. Ona i jej współpracownicy myślą o grze na instrumentach w bardzo techniczny sposób, jednak kumulacja masywności poszczególnych partii, przełamana dalekim od doskonałości śpiewem liderki i dość lo-fi produkcją sprawia, że otrzymujemy mieszankę niezwykle neurotyczną i ekscytującą. Ta konwencja była eksplorowana na dwóch pierwszych albumach z udanym skutkiem.
Jednak wyczuwając, że trzeci album wykorzystujący identyczne chwyty, to byłoby za wiele, Stern wykazała się świetną intuicją. Self-titled jest kontynuacją obranej przez zespół drogi, ale stałe elementy ich stylu zostały podane w bardziej refleksyjnej oprawie. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z niezmordowanymi zasobami energii, jednak już w pierwszym utworze histeryczny zaśpiew I miss your smile daje nam do zrozumienia, że nie o zabawę tutaj chodzi. To płyta bardzo osobista i przesiąknięta emocjami. Po tekstach nie ma co się spodziewać niczego ambitnego – to po prostu sterta wyrzutów zranionej przez chłopaka dziewczyny; stanowią raczej naprowadzenie na interpretację towarzyszących im dźwięków niż poetyckie zobrazowanie stanu duszy twórcy. To w muzyce właśnie udało się przedstawić Stern portret psychologiczny osoby po miłosnych przejściach. Mamy tu i wściekłość, i żal, i smutek, i rozczarowanie, ale również nadzieję. To wszystko kotłuje się w jednym człowieku, potrafi eksplodować w dowolnym momencie, by potem ucichnąć. Od histerii do zrezygnowania. JAK W ŻYCIU, chciałoby się rzec. Całe szczęście tak świetne utwory jak „Building A Body” czy „The Things You Notice” wyrażają gotowość do zaangażowania się w nowy związek. Stern jest w końcu szczęśliwa, a jej album kończy się happy endem.
To niezły wyczyn zrobić z takiego dość banalnego i powszedniego tematu płytę, która nie razi pretensjonalnością. Marnie z kolegami to się jak najbardziej udało. Gdy tegoroczny debiut Best Coast to dość płaczliwe hymny dla „dziewczyny swojego chłopaka”, porzucenie przez Bethany Cosentino muzycznych ambicji Pocahaunted na rzecz romantycznych wieczorów przy pizzy i skrętach, Stern ze swoimi post- i pre-miłosnymi piosenkami jest w stanie przekonać, że sukces artystyczny nie idzie w parze ze stabilnym życiem uczuciowym.
Komentarze
[11 grudnia 2010]
[3 listopada 2010]