Foals
Total Life Forever
[Transgressive; 10 maja 2010]
Rzecz dla czytelników (hehe!) kluczową, czyli ocenę, tłumaczę od razu – by dać więcej, musiałbym zbudować wokół „Total Life Forever” redakcyjną koalicję, na co zwyczajnie nie miałem czasu ani chęci. Czasu wciąż mi brak, więc bez zbędnego mizdrzenia się – Foals, literka po literce.
F. W 2008 r. sprzyjały mi okoliczności przyrody – na koncerty chadzałem niczym stare babcie do kościoła, czyli w każdej wolnej chwili. Foals ustrzeliłem dwukrotnie – najpierw w klubie, dwadzieścia stopni Celcjusza później na festiwalu. Z obu wychodziłem nabuzowany niczym po zbyt dużej dawce napojów energetycznych – grzechem głównym „Antidotes” było uciążliwe nadskakiwanie słuchaczowi. Rausz „Total Life Forever” jest przyjemniejszy – orzeźwiający, ale i kojący zarazem niczym pierwszy łyk ginu z tonikiem, aplikowane po nudnym dniu w fabryce. W czasach totalnej przesady i ślepej wiary w „pierdolnięcie” trzeba docenić umiejętność wstrzymania ręki. (W 2010 r. nawet nie klaszczę na koncertach.)
O. Kompozycje na „Antidotes” przypominały banalny przekładaniec – nerwową zrzutkę pomysłów jakkolwiek precyzyjnie wyegzekwowanych. Tym razem jest inaczej. Nikomu nie śpieszy się na backstage – muzycy spokojnie szyją kolejne warstwy muzycznej tkaniny, którą po przyjacielsku chcą otulić słuchacza. Utwory oddychają więc swobodnie („Alabaster”), a przesadnie rozpędzone ostrożnie wytracają pęd (przestrzenne „Spanish Sahara” i „This Orient” z zaskakującym zapatrzeniem w Bloc Party z okolic debiutu) pomne sińców z poprzednich kolizji.
A. Klimat chłodno-przyjemnego debiutu wyznaczała potrzeba – niczym u The Rapture – zatracenia się w muzyce, podkreślanego neurotycznym gąszczem usilnie powracających, bulgocących wręcz fraz. „Total Life Forever” cechuje fabularny spokój – zmiany klimatu są intuicyjnie wyczuwalne, modyfikacje tempa odpowiednio wcześniej sygnalizowane, a więc cała przeprawa jest przyjemnie bezpieczna.
L. Przede wszystkim wokale. Liderujący grupie Yannis Philippakis z charakterystycznym niczym u Marylin Monroe pieprzykiem odważniej zapuszcza się w rejony „wysokiego C”. Brzmi też pełniej – jakby odkrył u siebie dodatkowe płuco! – a zespół nie próbuje go przekrzykiwać, tylko wtóruje mu chłopięcym unisono dokładając do przestrzennego miksu kolejne decymetry sześcienne. Robi wrażenie.
S. Rozbawił mnie niedawno wypatrzony w sieci t-shirt – biały bezrękawnik z nadrukiem Less Chill More Wave. W przypadku „Total Life Forever” proporcje obu składowych sprawiają wrażenie dobranych rozsądnie, a pokusa przywalenia zespołowi za przesadne dopieszczenia destylatu wystąpi jedynie u osób z nieleczonym ADHD. (Przy okazji koszulek, niniejszym nastąpiła wymiana takowych między mną a Witkiem Wierzchowskim.)
Coś wydarzyło się na trasie „Antidotes” – „ Total Life Forever”. Zarówno z nimi, jak i z nami. Pod palce cisną się słowa łatwe, ale niebezpiecznie puste, dlatego zostawiam was z tym pytaniem. O odpowiedź postaram się następnym razem.
Komentarze
[26 października 2010]