The Vaselines
Sex With An X
[Sub Pop; 13 września 2010]
Pan Kelly dwadzieścia lat temu nagrał z koleżanką genialną płytę, zawierającą wprost nieprzyzwoite nagromadzenie dobrych refrenów na jednym krążku. Dziś, jeżeli w ogóle jest kojarzony, to tylko z tego, że Kurt Cobain w szczytowym momencie kariery skowerował trzy jego piosenki. Podczas gdy zapomniane „Dying For It” i „The Day I Was A Horse” chlipią sobie cichutko w cieniu wziętego „Jesus Doesn’t Want Me For A Sunbeam” z „MTV Unglugged”, ja próbuję znaleźć w internecie choć jedną informację o The Vaselines, jedną recenzję ich płyty, w której nie byłoby wzmianki o Nirvanie i powoli zaczynam rozumieć, że bez boskiej pomocy nic z tego. To trochę smutne, ale coż... Życie jest ciężkie, ludzie źli i głupi, a świat niesprawiedliwy, no nie Eugene?
Historia naszego duetu była niemal tak krótka jak większość ich kawałków. Rozpoczęła się w 1986 roku. Dziewczyna o czystym, kojącym głosie – wyglądająca jak te, z których śmiejesz się z kolegami na przerwach w szkole, nosząca sukienki jak twoja mama na zdjęciach z okresu ciąży – poznała przystojnego chłopaka z fryzurą na Lennona z okładki „Beatles For Sale”. Oboje lubili grać na gitarach, więc założyli zespół. Przypadkowo byli jeszcze piekielnie zdolnymi songwriterami. Szybko zaczęli koncertować i nagrywać pod skrzydłami zyskującej wtedy na znaczeniu wytwórni Sub Pop. Zarejestrowali świetny materiał, rozkochali w sobie Cobaina, po czym rozpadli się w przeddzień premiery debiutu, pozostawiając po sobie wielki niedosyt. Dwadzieścia lat później, ku rozpaczy Juliana Casablancasa i reszty revivalowców indie new rock revolution, The Vaselines postanowili pójść w ślady reaktywowanych Pavement, My Bloody Valentine i innych Sunny Day Real Estate’ów i jeszcze raz pokazać światu, że to stare pokolenie wciąż rządzi na rockowym podwórku.
Wydanie „Sex With An X” to decyzja jak najbardziej udana. Do rąk dostajemy dwanaście bezpretensjonalnych piosenek, z których bije radosny klimat leniwego niedzielnego poranka. Słuchając ich nawet w szary deszczowy poniedziałek w zatłoczonym tramwaju, który wiezie nas do szkoły czy pracy, czujemy na twarzy promyki słońca, powoli przebijające się przez rolety do naszego pokoju, zapach kawy i grzanek przygotowywanych przez mamę w kuchni i pasty do butów, której tata używa przed wyjściem do kościoła. Pomimo swojej prostoty i naiwnej radości, utwory te nie nudzą nawet po wielokrotnym przesłuchaniu.
Podobnie jak na „The Way Of The Vaselines”, trudno znaleźć tu słaby refren, chociaż każdy z nich opiera się wyłącznie na słodkich harmoniach głosowych duetu, którym akompaniują G-dur, C-dur i D-dur, zmieniające tylko swoją kolejność w poszczególnych utworach. Łatwo przymrużyć oko na troszeczkę przynudnawe momenty płyty („Poison Pen”, „Whitechapel”), kiedy po chwili słyszy się takie melodie jak „Mouth To Mouth”, „I Hate The 80’s” czy utwór tytułowy.
Pomimo że Eugene’owi wypadło kilka włosów i posiwiał, Frances nie wygląda już jak licealistka, a Cobain nie żyje, to The Vaselines wciąż są interesującym zespołem, a ich najnowszy album pozwala na chwilę zapomnieć, że istnieje coś takiego jak słowo „problem”, klasówka z fizyki, na którą powinieneś się uczyć, sesja, którą powinieneś zdać, szef, który jedynie sarkastycznie uśmiecha się w odpowiedzi na pytanie o premiowane weekendy, brzydka pogoda, spóźniające się pociągi czy nowy Interpol. Ponadto bardzo umila oczekiwanie na krążek Belle & Sebastian.
Komentarze
[2 grudnia 2010]
Świetna robota.
[5 października 2010]