The Walkmen
Lisbon
[Fat Possum; 14 września 2010]
Dziesięć świeczek na urodzinowym torcie zdmuchnęli w tym roku The Walkmen, a okrągłą rocznicę postanowili uczcić nową płytą. Z okazji tychże urodzin warto pokusić się o krótką refleksję na temat amerykańskiej kapeli – najrówniejszego zespołu minionej dekady. Rachunek jest prosty: sześć płyt, licząc też tę tegoroczną, żadnej wpadki, a dwa pierwsze krążki to w dodatku bodaj najbardziej niedocenione wydawnictwa lat zerowych, świetne i w ogóle się nie starzejące. Debiut The Walkmen, przeciągający klasyczny indie rock (czy ktoś jeszcze pamięta, co pierwotnie kryło się za tym terminem?) w stronę melodyjnej americany również w tradycyjnym wydaniu z jednej strony, z drugiej – energetyzująca, duszna, gitarowa atmosfera „Bows + Arrows” zdefiniowały styl amerykańskiej grupy. Do każdego z nich The Walkman na przemian na kolejnych swoich albumach wracali, mądrze się modyfikując, a nie powtarzając, szukając czegoś nowego, kuszącego, zwracającego uwagę. Najlepszy efekt udało im się osiągnąć na „You & Me”. Pamiętacie przecież.
Na „Lisbon” spotykają się wszystkie garażowo-pavementowo-springsteenowe inspiracje i charakterystyczne dla The Walkmen motywy. Klimatem całość nowego albumu wraca do „A Hundred Miles Off”, na poziomie detali zaś do każdego z pięciu poprzednich krążków z osobna. Perkusja w „Angela Surf City” pod znieczuleniem została wycięta z genialnego „The Rat”, pijacka chwytliwość „Victory” przeszczepiona z niektórych fragmentów „Pussy Cats”, szorstko-gorzka melodyjność „Woe Is Me” karze pochylić się nad debiutem Amerykanów. „Lisbon” zdecydowanie jest tym mniej efektownym wydawnictwem w dyskografii The Walkmen, raczej dla ludzi, którzy już ten zespół zdążyli kupić niż tych, mających ciągle „Everyone Who Pretended...” na liście „do sprawdzenia”. Z ekstremalną americaną The Walkmen, gorzką, cierpką, romantyczną, wyrazistą i spokojną zarazem przez dziesięć lat można się było oswoić. Kto przed „Lisbon” nie znalazł na to czasu, raczej w 2010 roku z tą kapelą się nie zaprzyjaźni. Zresztą nowy album sprawia wrażenie, że zespół chyba nie miał aspiracji zaczepiać kogokolwiek drugim „Bows + Arrows”. I w sumie dobrze się stało, bo w ciuchach Springsteena made in USA, przerobionych w duchu DIY wyglądają dostojnie i elegancko, jak na zespół z takim stażem i dorobkiem przystało.
Komentarze
[25 września 2010]
[25 września 2010]
[24 września 2010]