Ocena: 7

Les Savy Fav

Root For Ruin

Okładka Les Savy Fav - Root For Ruin

[Frenchkiss; 14 sierpnia 2010]

„Root For Ruin” jest pierwszą od dłuższego czasu płytą, przez którą toczę z samym sobą prywatną zimną wojnę. Po części ustawiczny brak czasu, a poniekąd także ogólne zmęczenie śledzeniem bieżących wydawnictw i odwrót w kierunku zapuszczania mentalnych wąsów sprawił, że na niewiele tegorocznych albumów czekałem i wciąż czekam z tyleż niesłabnącym zainteresowaniem, co niepokojem. Najpierw ambiwalentne uczucia wzbudził fakt wczesnego leaku materiału, który zmusił grupę do przyspieszenia premiery o półtora miesiąca. Rzecz oczywiście do przewidzenia, ale jednocześnie podświadomie irytująca, bo odpowiedzialna za zburzenie niecnego planu wytrwałego oczekiwania na wrześniowy triumf białasowskiego rockizmu i frajdę z trafności własnych przewidywań. Znacznie dziwniejsze okazały się jednak wysunięte błyskawicznie pod adresem albumu zarzuty o wtórność, autoplagiatyzm i pospolitą nudę. Wszystko to doprowadziło mnie do konkluzji, że albo to niektórym najzwyczajniej poprzewracało się w głowach (o przekład na „po wojskowemu” pytajcie kapitana Bednarza), albo to ja faktycznie niechcący zdziadziałem, skoro jak dziecko cieszę się zbiorem kilkunastu schematycznych gitarowych piosenek.

Próbując wykrzesać z siebie odrobinę powagi i tak trudno mi oprzeć się wrażeniu, że część oddanych sympatyków Les Savy Fav zwyczajnie obraziła się na Harringtona i spółkę za splamienie ideałów sierpnia i radykalny skok w mroczne czeluści „komercyjnego” światka indie 2.0 na „Let’s Stay Friends”. Specjalnie z okazji tej recenzji wróciłem nawet do poprzednika „Root For Ruin” i tak – to wciąż zła płyta; wprawdzie z kilkoma dobrymi pomysłami, ale zanurzonymi w mule nijakości. Nie powinno więc szczególnie dziwić, że nieśmiałe przebąkiwania gitarzysty nowojorczyków, Setha Jaboura, o odwrocie z drogi powziętej na koszmarkowym poprzedniku przeszły raczej bez większego zainteresowania. A jednak, trudno odpędzić się od myśli, że gdyby tegoroczny album Les Savy Fav był następcą, dajmy na to, „Inches”, grono jego entuzjastów byłoby znacznie szersze. Hej, to przecież świetna płyta.

O sile „Root For Ruin” – oprócz świetnych melodii, rzecz jasna – stanowi uniwersalnie hedonistyczny charakter tego wydawnictwa. Jeżeli ktoś już wcześniej przegrał życie do tego stopnia, że przez długie lata zasłuchiwał się we wrzaskach półnagiego brodacza, z trudem przekrzykującego inwazyjne, stalowe partie gitar, to z łatwością da się przekupić zarówno wściekłemu otwarciu „Appetites”, jak i przestrzennemu dryfowi zamykającego peleton „Clear Spirits”. Pozostając na moment przy owym krzykactwie, nie zamierzam zarzucać nikogo nachalną interpretacją tekstów Harringtona, ale ich mniej zauważalne zaangażowanie nie odbiera nowym kawałkom ani grama autentyczności. Sarkastyczne frazy o cyckach, hierarchii potrzeb i bojach z własną frustracją są być może naturalną konsekwencją dwa razy większego brzucha i tyleż dłuższej brody, ale w towarzystwie wgryzających się głęboko w tkankę kompozycji świdrów gitar Jaboura i Reulanda brzmią świeżo i całkiem radośnie.

Z mniej zaczepnych momentów „Let’s Stay Friends” na kilometr zionęło songwriterskim prostactwem. Indeksom na „Root For Ruin” zarzucić można co najwyżej prostotę, a to przecież żaden grzech. Nawet do bólu schematyczne i bazujące na tanim sentymentalizmie „Let’s Get Out Of Here” meganośnym refrenem zmusza do kompulsywnego repeatu i brzmi równie przekonująco, co „The Get Away” Pretty Girls Make Graves, by sięgnąć po przykład z tej samej szuflady. Podobnie jest w „Dear Crutches”, które ze swoją mozaikową kombinacją wioseł skaczących po kanałach z gracją wąsatego hydraulika wdziera się w świadomość na długie godziny. W jakimś stopniu rozumiem oczywiście wszystkich zmęczonych powtarzalnością muzyki Harringtona i jego kolegów, nawet jeśli mówimy tu o reanimowaniu patentów w karierze Les Savy Fav najlepszych. Jednocześnie teza, jakoby kalka miała gonić kalkę w trackliście „Root For Ruin”, byłaby sporym nadużyciem. Jednym z wyróżniających się momentów jest tu przecież nietypowy dla dinozaurów art-punku „Poltergeist”, brzmiący jak efekt spontanicznego jamu Marka E. Smitha i Simeona, popełniony wkrótce po konsumpcji deseru z posypką bieluniową. Wyczuwam własną dysfunkcję, ale słucham tych piosenek jak opętany.

Być może to kwestia mojego bogobojnego stosunku do Les Savy Fav, jak również niewyczerpalnego kredytu zaufania, jakim darzę tych zawodników od paru dobrych lat, ale prawdopodobnie zobaczę się z „Root For Ruin” na swojej liście końcoworocznej. Moje oczekiwania wobec tego albumu, oscylujące na niedorzecznie wysokim – zważywszy na ogólne trendy w muzyce niezależnej, jak i małą apokalipsę poprzedniego wydawnictwa – poziomie, zostały spełnione, więc serce i dusza radują się harmonijnie. Nawet najbardziej oporni potwierdzą, że Les Savy Fav wrócili z albumem o klasę lepszym od poprzednika. Pozwala to po cichu karmić w sobie nadzieję, że Tim Harrington jeszcze przez jakiś czas nie skończy równie podle, co Blake Carrington.

Bartosz Iwański (6 września 2010)

Oceny

Bartosz Iwanski: 7/10
Średnia z 2 ocen: 6,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: night
[9 września 2010]
nie wiem po co ten diss poprzedniej płyty, która w sumie też była całkiem całkiem
Gość: dzieciak
[7 września 2010]
przecież ta płyta wymiata w każdym numerze. fajnie, że ktoś to zauważył.
Gość: quid
[6 września 2010]
"Wszystko to doprowadziło mnie do konkluzji, że albo to niektórym najzwyczajniej poprzewracało się w głowach (o przekład na „po wojskowemu” pytajcie kapitana Bednarza), albo to ja faktycznie niechcący zdziadziałem, skoro jak dziecko cieszę się zbiorem kilkunastu schematycznych gitarowych piosenek."

Nie, to ci inni zdziadzieli. Też oceniam na 7 i to zdecydowanie nie za zasługi.
Gość: insidejoker
[6 września 2010]
no w końcu rozsądna ocena dla jednej z ukochanej kapel !

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także