Ocena: 7

The National

High Violet

Okładka The National - High Violet

[4AD; 10 maja 2010]

Z zeszłorocznego koncertu The National na OFF Festivalu pamiętam przede wszystkim lekko wstawionego Matta Berningera, który ku uciesze tłumu, powodując popłoch wśród ochroniarzy, postanowił jedną z piosenek wykonać biegając gdzieś wśród ludzi. Zapewne gdyby nie kabel od mikrofonu, amerykański wokalista ganiałby po całym parku Słupna, dopóki by się nie zmęczył. Kilka tygodni później przeczytałam anegdotkę (nie wiem, ile w niej prawdy), że Berninger ma w zwyczaju opróżniać butelkę wina przed większością koncertów swojego zespołu, co jest dość zabawne, bardzo swojskie (chciałoby się powiedzieć: wschodnia dusza), ale przede wszystkim tworzy fajną, luzacką aurę wokół The National i jego frontmana. Spontaniczność zawsze w cenie.

Fenomen grupy z Ohio tkwi jednak w czymś innym. Dzisiaj to gwiazdy – zespół doczekał się już dość mocnej pozycji i statusu wykonawcy, który jest w stanie pełnić pierwszoplanowe role na muzycznych festiwalach niemalże na całym świecie. Dzieje się to trochę wbrew (samoistnemu? przypadkowemu?) wizerunkowi zespołu, do którego bardziej pasuje zadymiony, obskurny pub niż plac mogący pomieścić kilkutysięczną publikę. Smakowite przeboje z „Alligatora” i „Boxera”, czy chcemy tego, czy nie, wywindowały kapelę do pierwszej ligi i pozwoliły na przeprowadzkę do 4AD. Oczekiwania wobec nowego krążka musiały być spore.

„Sad Songs For Dirty Lovers” lubię, „Alligator” uwielbiam, „Boxer” mnie wynudził. A „High Violet”? Cóż... Wracając do domniemanych, być może nieprawdziwych, alkoholowych ciągot Berningera i knajpianego klimatu, jaki tworzą kompozycje The National z najlepszych okresów grupy, chciałoby się powiedzieć, że nowy album penetruje te bardziej kameralne niż stadionowe rewiry. W zgodzie z naturalnym, folkowo-amerykańsko-rockowym potencjałem kapeli. Być może mam nadmiernie wybujałą wyobraźnię, ale na poziomie „High Violet” zaczęłam w liderze The National dostrzegać cechy, które przypisałabym Waitsowi czy Springsteenowi. Berninger ze swoim charakterystycznym, cudownym barytonem (i wymienionymi wcześniej zachowaniami) pasuje trochę do typu barda – autora „Swordfishtrombones”, zaś z racji dobrego, choć bardziej poetyckiego storytellingu niedaleko mu wcale do Bossa. Ciągle wspominam Berningera dlatego, że – nie ma co ukrywać – to najważniejszy element The National. Być może Brian Devendorf jest niebanalnym perkusistą, a bracia Dessner ciekawie wprowadzają element post-punkowy swoją grą na gitarach (teraz jednak rzadziej niż na poprzednich krążkach), ale to wokalista jest i będzie w centrum uwagi. Bo tylko ten koleś potrafi z dość ckliwej, cukierkowej piosenki, jaką w gruncie rzeczy powinno być „Terrible Love”, zrobić gorzką pigułkę, którą łykamy niczym najsmakowitszy przysmak, delektując się każdą banalną frazą, wyśpiewywaną przez Berningera.

„High Violet” zaczyna się swoim najbardziej przebojowym fragmentem, by dalej toczyć się dość smutno, ponuro, nostalgicznie, pięknie. Nawet występujące wcześniej solo, przeciętne „Bloodbuzz Ohio”, odnajduje na płycie zacne towarzystwo, które dodaje tej kompozycji dostojności. Niewiele istnieje obecnie tak wyraźnie amerykańskich (springsteenowskich) zespołów, które potrafią smęcić w równie piękny sposób (w tym miejscu pochylam się nad „Sorrow” i „Runaway”). Niewielu ludzi potrafi z prowincjonalności (tutaj sięgam po „Bloodbuzz Ohio”) i życiowych oczywistości („Terrible Love”) uczynić najważniejszy i najskuteczniejszy swój atut. Nikt tak pięknie nie mówi, że się boi miłości, a przy tym przyznaje się do bycia pewnym siebie kłamcą, kiepskim romantykiem i złym człowiekiem, jak robi to Matt Berninger. W rzeczywistości chyba jednak fajny z niego człowiek, porządny frontman i znakomity songwriter. Polecam The National na jesień. Wiele ciekawszych rzeczy nie znajdziecie.

Kasia Wolanin (3 września 2010)

Oceny

Kasia Wolanin: 8/10
Witek Wierzchowski: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Maciej Lisiecki: 6/10
Średnia z 13 ocen: 6,61/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: anka
[10 września 2010]
Zgadzam się z anatolem, "Boxer" ma najwięcej klimatu. Jest mniej oczywisty niż "High Violet", oszczędny, a przez to niełatwy w odbiorze i być może dlatego przez niektórych niedoceniany. Dla mnie wciąż pozostaje najlepszy, dociera najgłębiej.
Gość: anatol
[4 września 2010]
dajcie spokój boxerowi, ma najwięcej klimatu

terrible love w wersji z bodajże lettermana brzmiało lepiej, brakuje też mi czegoś co by bardziej rozruszało drugą część albumu... płyta powoli we mnie rośnie, wśród ulubionych tego roku jej nie ma, ale nie ma też zawodu
Gość: sonik
[3 września 2010]
z tą anegdotką to prawda, matt opowiada o tym w filmie "a skin a night". wypija butelkę wina, bo jest zbyt nieśmiały, by występować na scenie przed publicznością. polecam ten obraz.
Gość: kidej
[3 września 2010]
night - pozwole sobie Cie poprawic, 'sad songs'>'boxer' wiec nie moze byc gorszy od 'high violet' ;)
Gość: zwolniak
[3 września 2010]
6.5 dla National, 7 dla Wolf Parade
Gość: night
[3 września 2010]
zgadzam się z pszemciem jesli chodzi o to że ten album nie jest lepszy od żadnego z trzech poprzednich (no dobra, od 'Sad Songs' może jest), ale co to ma do rzeczy w momencie kiedy nie jest też dużo gorszy ;) to samo co w przypadku AF, czyli naciągane 8/10, uznane firmy raczej nie zawodzą w tym roku, może z wyjątkiem Wolf Parade.
Gość: alejandra
[3 września 2010]
taaaak!!!! AF i national nie zawiedli!!! najfajniejsze kapele rockowe z tych takich dużych i znanych które debiutowały w latach 00.
Gość: Narc
[3 września 2010]
Chyba jednak 85% albumów, które się ukażą tej jesienie będzie przynajmniej kilka razy ciekawsze niż High Violet...
Ethan
[3 września 2010]
kładzie na łopatki. Jeżeli chodzi o najbardziej bliskie mi, gitarowo-melancholijne granie, najlepsza rzecz. Tylko Arcade Fire się zbliża, a debiutanci z Local Natives, Villagers, Surfer Blood czy Morning Benders, jakkolwiek świetni i z potencjałem nie są w stanie nagrać tak równych płyt jak starsi koledzy.
Ethan
[3 września 2010]
Szkoda, że nie przeszła wyższa ocena, bo widzę, że Kasia dała pod recenzją 8. Dla mnie zdecydowanie płyta roku i to mimo tego, że żadna z piosenek nie będzie w topie 5 mijających 12tu miesięcy. Strasznie równy album, a jednocześnie najbardziej dojrzała ich rzecz. Tercet Bloodbuzz, Terrible Love oraz Afraid Of Everyone (wersja z Sufjanem i emocjonalność Beringera podczas tamtego wykonania, genialne).
Gość: pszemcio
[3 września 2010]
6/10 i nikt mi nie wmówi ze ten album w jakikolwiek sposób przewyższa którąs z trzech poprzedniczek. a co do wagi muzyków - dla mnie perskusja kluczowa dla tej kapeli

koncert w Chorzowie się szykuje, warto, choc ja nie dotrę niestety
Gość: highfidelity
[3 września 2010]
Podpisuje się prawie obiema rękami, "Bloodbuzz Ohio" to dla mnie highlight tej płyty, moja piosenka i klip roku, który przy okazji dużo mówi o samym Berningerze, poprzez tą jego pijacką, autoironiczną kreację i tańczenie z kieliszkiem w ręce.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także