
M.I.A.
Maya

[XL; 7 lipca 2010]
M.I.A. wraca tam, skąd przyszła. Do sieci. Nie w sensie dosłownym – wszak Maya Arulpragasam to dziś rozpoznawalna postać postgwiazdorskiej ery: pani z artykułów w „The New York Times”, od afer truflowych, szeroko komentowanych występów scenicznych w zaawansowanej ciąży i uszczypliwych uwag na temat Lady Gagi. Popularność odbija się jednak Mai czkawką – nieco w myśl mojej seksistowskiej maksymy, iż „ładni ludzie nie powinni mówić”. Im więcej Mai w mediach, tym bardziej pogrąża się w oczach odbiorców; grabi sobie a to niefortunną wypowiedzią o show-biznesie i koleżankach po fachu, a to nieznajomością politycznych realiów, w tym jej rodzinnej Sri Lanki, a to podszczypuje amatorów autentyczności w muzyce migawkami ze swojego wystawnego życia w Los Angeles. M.I.A. jest produktem – tak ex-ante jak i ex-post – internetu. Hasłowość, globalizacja, szerokopasmowa rewolucja, terroryzm technologiczny, film „Hakerzy” to jej drużyna.
Maya wygrywa dopóty, dopóki trzyma się reguł tej cyber-gry. Punktuje tak długo, jak ogranicza się do stawiania diagnozy i rzucania prowokacyjnego sloganu. M.I.A. jest kronikarzem ogólnoświatowych bolączek i spirali lęku: kochamy ją, gdy polityczny kontekst w jej twórczości funkcjonuje jako mem, trop czy hipertekst odsyłający do The Clash i nielegalnych rave’ów; gdy pojawia się u niej próba interpretacji, łapiemy się za głowę. Jakby na przekór pasmu bredni, którymi wokalistka raczyła nas w czasie poprzedzającym premierę albumu, „Maya” to zwrot w kierunku dobrze znanego lakonicznego przekazu. Problem w tym, że i język jej się stępił, i dobór środków oraz tematów sunie po linii najmniejszego oporu.
M.I.A. wraca do sieci w dwójnasób. Po pierwsze, bierze na warsztat palące wątki Web 2.0, czyniąc zeń leitmotiv trzeciego oficjalnego wydawnictwa: tożsamość w sieci, problem ochrony danych osobowych czy niemożność oddzielenia linią demarkacyjną życia realnego od wirtualnego. Po drugie, „Maya” to album wyzuty z komercyjnych elementów, ostentacyjnie antypopowy, odsyłający kostropatą estetyką raczej do początków jej kariery – mixtape’u „Piracy Funds Terrorism Volume 1”, który na przełomie 2004/2005 podbił serca blogerów i czytelników/recenzentów serwisów internetowych – aniżeli do „Kali”, jej przepustki do świata komercyjnego sukcesu. M.I.A. od początku miała jasną wizję nowej muzyki miejskiej, która miała łączyć kulturę bitu i basu z dźwiękami pozornie do niej nie przystającymi, od punk rocka po nową falę. Arulpragasam karkołomnie szukała continuum w muzyce podług motywów kontestacyjnych i – jak na mieszkankę Londynu przystało – czarnego dziedzictwa w muzyce białych. Dobór samplowanego repertuaru był tu dość czytelny: dubowy posmak The Clash czy nowofalowy pop The Bangles, który zaciągnął spory dług u Chic oraz funkująco-syntezatorowych murzyńskich składów przełomu lat 70. i 80., niewątpliwie eksploatują wątek przesiąkniętej wpływami imigranckimi wyspiarskiej muzyki.
To, co w drugiej połowie dekady w koncepcie M.I.A. było szalenie świeże, na „Mai” jawi się raczej niemrawym echem tamtej kakofonii pomysłów. Pochód dubstepu z obrzeży w kierunku mainstreamu zaczął się już na wysokości „Blackout” Britney Spears („Freakshow”, indeks siódmy) i do dziś quasi-dubstepowymi trackami może poszczycić się cała śmietanka okupująca chartsy: od Snoop Dogga, przez Nicki Minaj, po zeszłoroczną Rihannę i Lady Gagę z remiksem „Alejandro”. W tym świetle spóźnienie M.I.A. powinno zaowocować naprawdę mocną interpretacją tego zjawiska. Nic z tych rzeczy; Maya miast sięgnąć młodych, zdolnych producentów, wybrała soniczny wariant po bandzie. Wzięty Rusko, odpowiedzialny za sporą część materiału, dostarczył podkładów tyleż radykalnych co oczywistych, czego najbardziej kuriozalnym przykładem są „Steppin Up” czy „Teqkilla”. Jego firmowe wiertary podbite tłustym bitem wywołują w najlepszym wypadku ziewnięcie. No, chyba że, nomen omen, przespaliście muzycznie kilka ostatnich lat.
Naczelnym grzechem albumu „Maya” jest zresztą właśnie ten prymat efektów dźwiękowych nad rytmem. Gdy przypomnimy sobie „Galang” czy „Boyz”, jeszcze boleśniej odczujemy absurdalnie przerysowaną hegemonię noise’owego łoskotu (zaskakujące acz mocno dyskusyjne „Born Free” na samplu z Suicide), dominację gitar i zepsutego bitu stylizowanego na efekt imprezy w opuszczonej hali („Meds And Feds”?!), co rusz przetworzony i tym samym wyzuty z magnetyzmu wokal naszej bohaterki etc. Dwa fragmenty wyłamujące się z konwencji na tle tych wątpliwych zabiegów brzmią jednak co najmniej zajmująco.
„It Takes A Muscle” zdaje się pełnić na „Mai” podobną funkcję, co „XR2” na „Kali”. Obydwa numery wyłaniają się z tracklisty niespodziewanie, zdumiewając swoją spontanicznością, luzem i puszczeniem oka do markowych chwytów cytowanych stylistyk. „XR2” sięgało po acid house’ową ekstatyczność, atmosferę otumanienia i nieskrępowania; „It Takes A Muscle” inkorporuje upalone, karaibskie lenistwo, stanowiąc zarazem najbardziej naturalny i wdzięczny fragment płyty. Singiel „XXXO” to z kolei całkowite przeciwieństwo wyżej wzmiankowanych, wyrachowana próba stworzenia podręcznikowego przeboju, a zarazem pstryczek w kierunku świata popu opętanego syntezatorowym szaleństwem Lady Gagi czy Katy Perry. Zabrakło tu jednak refrenu o naprawdę dużym kalibrze, haczyku na miarę wystrzałów z – wciąż! – jednego z moich ulubionych kawałków minionego dziesięciolecia, „Paper Planes”. I tej pieprzonej charyzmy, zawadiactwa i ulicznictwa, za które pokochałam tę dziewczynę. Maya opuściła mentalne getto, i nie jest to dobra wiadomość.
Komentarze
[29 stycznia 2012]
[26 stycznia 2012]
[13 stycznia 2011]
i najlepiej kilka innych tekstów tegoż pana o MIA. bardzo mądre.
[13 stycznia 2011]
http://www.robertchristgau.com/xg/bn/2010-07.php
i najlepiej kilka innych tekstów tegoż pana o MIA. bardzo mądre.
[25 sierpnia 2010]
ale powinna się słuchać diplo - zostawić politics.
it iz what it iz czy caps lock - zaskakujące rzeczy..
trochę przypomina mi to sytuację, kiedy bjork wydała voltę. zapowiadała popowy album, ten producent, a wyszło coś dziwnego, co większość osób w sumie zjechało. że krok w tył, że przestarzałe, że nietrafione itp.
[24 sierpnia 2010]
[24 sierpnia 2010]
[24 sierpnia 2010]
Oczywiscie zaslugi tych ostatnich nie podlegaja dyskusji, tylko nie wiedzialem gdzie akurat "Egyptian" odwoluje sie akurat do Rodgersa&co. No jest ten automat perkusyjny (ktory byl, z tego co czytam, jedna z kosci niezgody miedzy perkusistka Bangles i producentem - Davidem Kahnem), ale wiecej tam po prostu nie slyszalem. Koniec luznej uwagi:)
[24 sierpnia 2010]
normalnie lichwa
[24 sierpnia 2010]
krwki - ale że co z tym perezem? tak czy inaczej, lubię to! :)
[23 sierpnia 2010]
ps - Marta Slomka, jaki z Ciebie perez hilton!
[23 sierpnia 2010]
[23 sierpnia 2010]
Bangles to raczej chyba http://en.wikipedia.org/wiki/Paisley_Underground niz Chic et con..
[23 sierpnia 2010]
[23 sierpnia 2010]
[23 sierpnia 2010]
co do płyty - jest najmniej przebojowa, ale podoba mi się, że strzeliła sobie w stopę. męcząca jest chwilami bardzo, natomiast jest w tym coś przewrotnie fajnego. z każdym następnym przesłuchaniem te piosenki zaczynają lepiej działać. wiecie, okazują się lepsze niż na początku :D
marta słomka chyba nie umie już napisać tekstu bez wspomnienia gagi. łądnie jak zwykle napisła (czytam je zazwyczaj z przyjemnością choć większość diagnoz i tez jest dla mnie po zastatnowieniu się nie do przyjęcia).
[23 sierpnia 2010]
no i trzeba zdać sobie sprawę, że kolejne jej płyty nie będą tak wbijały w ziemię jak dwie pierwsze, więc bez sensu właściwie od nich tego oczekiwać. a to dlatego, że znamy już formułę jaką się mia posługuje.
oczywiście lepsze piosenki by ratowały ten album, no ale nie 3!