Tede
Fuck Tede
[Jawi; 24 czerwca 2010]
Nie minął rok, a Tede powraca z kolejnym albumem, do tego znów dwupłytowym. „Powraca” to zresztą nieprecyzyjne określenie, bo przez ostatnie 12 miesięcy właściwie non-stop było o nim głośno, począwszy od bardzo udanego powrotu Warszafskiego Deszczu, przez wydanie „Notesu 2” i ciągnącą się miesiącami słowną przepychankę z Rychem Peją, aż po zapowiedzi ekspresowo nagranego albumu „Notes 3”. Teraz okazuje się, że żadnego „Notesu” nie ma (przynajmniej na razie; zapowiadany był na 10.10.10, więc nigdy nic nie wiadomo), jest za to „Fuck Tede”, no i „Glam Rap”, którym obok zajmuje się Paweł.
Mimo wcześniejszych zapowiedzi pierwszy, „poważny” krążek ewidentnie nawiązuje do wydarzeń ostatnich miesięcy, gdy miejscowe dinozaury bawiły się w piaskownicy, a Facebook stał się piątym elementem (polskiego) hiphopu (plusy dla Tedego za okładkę). Już niemal na samym początku otrzymujemy ciężkostrawny stek wyzwisk, najpewniej będący ostatnim komentarzem do beefów i personalnych ataków w internecie („Gryzę się język”); w podobnym nastroju jest też „50 Zet” – to już klasyczny diss, i choć bez jasno sprecyzowanego celu to pierwsze dwie zwrotki ewidentnie idą w stronę Kielc i kompana Tedego z najlepszych czasów w RRX. Czyli mordobicie trwa, a w tym od Jacka G. mało kto nad Wisłą jest lepszy.
Mimo wcześniejszych zapowiedzi są goście, i to jacy. O ile po publicznym wsparciu od Elda można się jeszcze było spodziewać, że panowie coś razem nagrają, to obecność Pezeta jest wręcz sensacją. Jeszcze przed przesłuchaniem wiadomo było, że pojawienie się obu tych panów jest historyczne, niezależnie od jakości utworów. A z tym akurat jest nie najgorzej – Pezet prezentuje się poprawnie na tle przyjemnie bujającego basowego podkładu: mimo kiepskiego śpiewanego, refrenu (niestety, nie jedynego na albumie, najbardziej boli chyba w „WWR”) i waty tekstowej, „Muzyka Miejska” nadaje się do słuchania. Lider Grammatik też wypada przyzwoicie w imprezowym „To Nie Film”, zwłaszcza na tle fatalnej zwrotki Wdowy i swojego niedawnego tragikomicznego dissu na Peję. À propos, Molesta też tu niestety jest – niestety, bo o ile Włodiego jeszcze da się wytrzymać, to Vienio i Pelson są niestety w 2010 roku nie słuchalni (jeżeli ten drugi kiedykolwiek był). Warto odnotować też obecność Numera, i to w jednym z lepszych utworów na płycie.
Sam Tede raz jest osiedlowym pastorem („Inne Getto”), raz pozuje na Biggiego („Non Omnis Moriar”), ale przez większość czasu rymuje o sobie i o swojej pozycji na scenie – wychodzi mu to co najmniej poprawnie, jak zawsze zresztą. Z jednym, wyraźnym wyjątkiem – singlowy „Dokąd idziesz Polsko?” to jakieś koszmarne, groteskowe nieporozumienie, mimo zapewne dobrych intencji autora. Za stronę muzyczną ponownie odpowiada Sir Michu – podkłady są w klimacie „N2”, czasem może zbyt plastikowe, niemniej wyprodukowane solidnie.
Marcin Flint, nazywając właśnie „N2” najlepszym albumem Tedego, pisał, że jest oderwaniem od – jak to doskonale zresztą ujął – „prostactwa i żulerki” z czasu przełomu wieków, jak i zblazowania Tedego z albumów poprzednich. Niewątpliwie przez ostatnią dekadę (a zwłaszcza ostatni rok) wizerunek muzyka zmienił się diametralnie, do tego stopnia że niektórzy postronni obserwatorzy wrzucają już Tedego do grona „inteligentnych” raperów (tzn. *raperów*, nie jakiegoś tam L.U.C.a). Tylko co z jakością nagrań? Nierówność to największy zarzut wobec „Fuck Tede” (według mnie to samo tyczy się „Glam Rap”), bardziej niż denerwujący momentami flow czy częsty brak poczucia dobrego smaku. Na to wszystko można by przymknąć oczy, gdyby album porywał tak jak nagrania z przełomu wieków, a to ma miejsce niestety tylko momentami.Mimo tego odbiorcom TDFa z czasów obu „Notesów” tegoroczny album powinien przypaść do gustu, pozostali konsumenci popkultury zawsze mogą zaryzykować. Czas poszedł do przodu i choć dawnej aury już nie ma, to dzisiejszy raper-celebryta dzięki charyzmie i ogromnemu potencjałowi (nadal niewykorzystanemu) grając nawet na pół gwizdka utrzymuje się na powierzchni i wciąż jest znaczącą postacią.