Kylie Minogue
Aphrodite
[Parlophone; 30 czerwca 2010]
Nie sposób nie zgodzić się z Łukaszem Błaszczykiem, który w ostatnim Urbanizerze pomstował tak na piosenkę, jak teledysk pierwszego singla nowej Kylie. W „All The Lovers” Australijka stawia sprawę jasno: skoro od 20 lat wmawiano jej, że jest bardziej boską inkarnacją niż człowiekiem, w końcu i ona w to uwierzyła. Sytuacja jest w dwójnasób niesmaczna; być pewnym swojej boskości (vide Grace Jones, Salvador Dali), a zostać do niej przekonanym (dać się przekonać do boskości! Boże…) to subtelna różnica, podobnie jak utożsamiać boskość z nadnaturalną zmysłowością i władztwem, a utożsamiać ją z dziewicza pruderią i naiwną estetyką. Konfekcyjna (w przenośni i dosłownie – „All The Lovers” wygląda jak reklamówka przedsiębiorstwa bieliźniarskiego; a na tym polu Minogue ma większe osiągnięcia!) kreacja ikonicznej wokalistki razi banalnym pięknem – piosenka adresowana do wszystkich kochanków, za kolektywny podmiot liryczny obiera stos wijących się ciał, dobranych podług kryterium mdłej doskonałości. To piękno przewidywalne, nudne i wyzute z fizyczności. A przecież popkultura jako twór o ludowych fundamentach skłania się w stronę nieokiełznanego, niezrozumiałego – pierwiastka pogańskiego – i pewnie dlatego burżuazyjna ikonografia i takiż system wartości w obrębie popkultury zawsze wydawały się elementem niedopasowanym. Nawet jeśli klip „All The Lovers” przemawia językiem wolnej miłości czy nachalnego homoerotyzmu, i tak pozostawia wrażenie dzieła wyrosłego z głowy pensjonarki; i nawet jeśli Kylie nazywa siebie Afrodytą, przed oczami staje nam jako blondwłose dzieciątko Jezus na new-age’owym, białym słoniu (wprost z hinduskiej mitologii, ekhm, Wikipedii).
Oczywiście Minogue ma podstawy, by podejrzewać boskość swojej natury. Przede wszystkim sugerowałaby to omawiana do znudzenia uroda wokalistki. Bez względu na indywidualne gusta, 42-letniej Australijce należy oddać, że niezmienność jako kategoria jej piękna, jest niepodważalna. Sztuczna czy naturalna, nie da się nie zauważyć, że uroda – największy dotąd atut piosenkarki – już wkrótce może zacząć jej ciążyć; Kylie czeka albo stopniowa utrata wdzięku (co w jej przypadku stanowiłoby koniec kariery w dotychczasowym wymiarze), albo desperackie próby jego podtrzymania (co z kolei przysporzyłoby jej opinii kolejnej współczesnej Elżbiety Bathory). Tak czy inaczej, po przekroczeniu czterdziestki Minogue powinna mieć świadomość potrzeby make-overu – odnalezienia dla siebie nowej roli. Zamiast szukać takowej, Kylie bardziej niż kiedykolwiek poddała się sławnej niezmienności – cofnęła się nie tylko poza wizerunek futurystycznej divy z „Fever”, czy kusicielki z teledysku „Slow”, ale w wyżej wzmiankowanej naiwno-niewinności cofnęła się do początków swojej kariery. O, nieszczęsny Micku Hutchencie – na marne poszły twoje wysiłki! O ile bowiem parkietowa stylistyka „Aphrodite” ma wiele wspólnego z pierwszym poważnym utworem w karierze Australijki („Better The Devil You Know”), o tyle mdła treść odsyła nas głęboko w koszmar „I Should Be So Lucky”. Zresztą, kto przekonany jest o seksistowskim wydźwięku takiej konstatacji, niech przyjrzy się recepcji kariery Kylie Minogue: raz, że od czasu związku z Hutchencem operowanie seksualnością znajdowało się u piosenkarki w świadomym użyciu (np. słynne „Would all the men in the audience stand up?” w reklamówce Agent Provocateur), dwa, że próbę zerwania z takim wizerunkiem w połowie lat 90. wielu do dziś pamięta jako najlepszy album Kylie („Impossible Princess”; czy mają rację to inna sprawa). Minogue potrafiła bowiem, tak wykorzystać swoje atuty, by męskiej części elektoratu wydawać się jednocześnie piękną („Fever”) i mądrą („Impossible Princess”); i w większości przypadków reakcją był szczery zachwyt, odległy od szowinistycznego exploitation (czy przypadkiem jest, że większość recenzji albumów Kylie, została napisana przez mężczyzn? Patrz: Metacritic). Na „Aphrodite” nie ma gry tych dwóch pierwiastków – jest spłycenie dotychczasowego wizerunku, poprzez stępienie ostrza i ekspozycję owych boskich atrybutów, ale jakakolwiek zmiana odbywa się tu w obrębie ogranego zestawu środków. I tak, w momencie, w którym, by się uwiarygodnić, Kylie powinna zacząć odbijać w przeciwną stronę myślnika (w kierunku mądrości), ona utknęła w złudzeniu własnej doskonałości. Tak jakby boginka chciała powiedzieć: „Spójrzcie, teraz jestem dokładnie taka, jaką chcieliście widzieć mnie przez ostatnią dekadę. Jestem waszą Afrodytą”. Cóż, najwyraźniej Afrodyta nie zauważyła, że od czasu jej ostatniej płyty zmieniła się dekada.
Make-over czy nie, ostatecznie Minogue mogła obronić się poprzez muzykę. Mogła? Nie mogła. Błaszczyk, pisząc „poniżej pewnego poziomu się nie schodzi”, zmierzył „All The Lovers” specyficznym probierzem jakości – albumem „Body Language” z 2003 r. Jeśli ten poziom kształtuje się w okolicy czwartego stopnia skali dziesiętnej, to zgoda, ale jeśli zapomnieliście już z czym na „Body Language” mamy do czynienia, warto przypomnieć, że doskonałe „Slow” nie jest reprezentatywne dla tego LP. „Aphrodite” tymczasem jest jeszcze gorsza tzn. tak bezbarwna, jak towarzysząca jej kreacja piosenkarki. To niezdecydowana hybryda ninetiesowego dance’u i współczesnego popu, której najbliżej do tępych kompozycji/produkcji Frankmusik; tam gdzie Frank budził odrazę, nowa Kylie jest tworem obojętnym, przeznaczonym dla nikogo. Zbyt mdła na klubowy parkiet, zbyt prostacka, by konkurować z urozmaiconym, producer-oriented popem. I tak jak dotąd albumy Kylie w ostateczności można by bronić poprzez poszczególne utwory, tak „Aphrodite” nie broni nic. Ledwie niezłe „Get Outta My Way” czy ckliwe pokrzykiwania w utworze tytułowym, to nie jest coś, co kazałoby słuchaczowi kiedykolwiek do nowego albumu Minogue wrócić.
Skoro zatem jest tak źle, skoro od świetnego „Fever” minęło 8 lat, po co w ogóle zajmować się dawno przebrzmiałym fenomenem? Pewnie jest w tym logika sentymentu, ale przecież uzasadnionego. Można by zaryzykować stwierdzenie, że Kylie była największą kobiecą gwiazdą minionego dziesięciolecia – nie tyle w sensie komercyjnym, bo przecież w Stanach jedynie na poziomie „Fever” nawiązała walkę z czołówką – ale w sensie nienaruszalnego (niezmiennego!) wizerunku. Kiedy bowiem na jej potencjalnych przeciwniczkach wieszano psy za złe wybory muzyczne (Madonna) czy życie prywatne (Brit), Kylie pozostawała obiektem powszechnego szacunku. I jakkolwiek smutne, pozostaje również prawdziwe, że osobisty dramat – (wygrana) walka z rakiem – był tym, co po klapie „Body Language” podtrzymało zainteresowanie mediów osobą filigranowej wokalistki (oczywiście sama Kylie nie odegrała tu żadnej cynicznej roli). Ta tragedia odcisnęła się na kurtuazyjnej recepcji „X” (2007), ale po trzech latach nie stanowi już zastępczego tematu wobec mielizny nowego krążka gwiazdki. W efekcie pokolenie, które nie miało prawa zachwycić się nią przy okazji „Fever”, słuchając „Aphrodite” zapewne pozostanie na wdzięk uroczej wokalistki nieczułe. Koniec epoki? Szok? Zaskoczenie? Niekoniecznie.
Komentarze
[10 lipca 2010]
[9 lipca 2010]
[9 lipca 2010]
[9 lipca 2010]
[9 lipca 2010]
[8 lipca 2010]
[8 lipca 2010]
[7 lipca 2010]
Pierwsze z brzegu "Red Blooded Woman", które uderza w estetykę "Gangstas' Paradise", a dalej rapowanka w "Secret" (coś jak rapująca Urszula w "Pokonamy fale", no, może trochę lepsza) czy "Loving Days" - jakby wyjęte z ostatnich dokonań Petera Gabriela, co jakimś szczególnym komplementem też nie jest.
No i pozostaje jeszcze sprawa "Chocolate", które - chyba niesłusznie - dorobiło się ikonicznego statusu. Jakkolwiek to jest fajna i sexowna piosenka, próby "czarnego" śpiewania przez Kylie są absolutnie nietrafione. To jest chyba najbardziej "biała wokalistka" spośród żyjących, więc what's the point?
[7 lipca 2010]
[7 lipca 2010]
[7 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
ale "bl", choć miejscami drewniane i toporne (nieudolne próby podrabiania rnb), mialo jednak kilka utworów, o doskonałym potencjale melodycznym. Choćby 'Slow", które jak patrzę z perspektywy czasu, wyrasta na moją ulubioną obok "Love At First Sight" piosenkę Kylie, czy cwaniackie "Still Standing", z nieoczywistym refrenem.
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
[6 lipca 2010]
tu masz alternatywe:
http://www.dustedmagazine.com/features/913
[6 lipca 2010]
Ten portal schodzi coraz bardziej w stronę popu. A może ta tzw. alternatywa robi się coraz bardziej popowa?
A może ja już się po prostu starzeję?
[6 lipca 2010]