Teenage Fanclub
Shadows
[Pema; 31 maja 2010]
Nie ma w Polsce tradycji słuchania takiej muzyki, jaką grali, grają i będą grali do końca życia Teenage Fanclub. Zbyt mięczaccy dla grunge’owców na wysokości „Bandwagonesque”, za mało wyszczekani dla britpopowców, gdy ukazywało się „Grand Prix”, wreszcie stanowczo zbyt tradycjonalistyczni dla radioheadowców przy „Songs From Northern Britain”. Dostawali album roku w „Spinie” i nagrywali wspólne kawałki z De La Soul, a i tak żaden z trzech filarów dyskografii szkockiej grupy nie dochrapał się jakiegokolwiek statusu w naszej ojczyźnie. Pogadacie tu o Oasis, a nawet o The Charlatans czy Mansun, ale Fannies kojarzą trzy osoby na krzyż. I tak już zapewne zostanie.
Faktem jest, że trio songwriterów formacji – Gerard Love, Norman Blake i Raymond McGinlay – nie wysila się w ostatnich latach żeby tę sytuację zmienić. „Shadows” to dopiero trzecia ich płyta w ostatnim dziesięcioleciu (nie licząc współpracy z Jadem Fairem), a jedyne, co się w zespole rozwinęło, to ich konserwatyzm. O ile albumy z lat dziewięćdziesiątych różnią się od siebie dość znacząco (definicja elektrycznego okresu w postaci „Bandwagonesque”, post-Neil Youngowskie „Thirteen”, britpopowy złoty strzał „Grand Prix” i ukłon w stronę lat sześćdziesiątych, „Songs...”), to ostatnie krążki można śmiało umieścić na jednej playliście i zaznaczyć funkcję „random”. To połączenie przygaszonej, szlachetnej refleksji z charakterystyczną melodyką przywodzi na myśl późnych The Byrds z klasycznej ery – powiedzmy, „The Notorious Byrd Brothers”.
Granice między trójką liderów wyznaczają dawno ustawione zasieki. Najbardziej sentymentalny z trójki, „klimaciarz” Blake – gość odpowiedzialny za najsłynniejsze przytulanki Fanclubu, jak „The Concept”, „Neil Jung” czy „I Don’t Want Control Of You” – firmuje tu przede wszystkim singlową country-rockową balladę „Baby Lee” i introspektywne „Dark Clouds”. Powerpopowiec (słoneczne hiciory grupy, „Sparky’s Dream”, „Star Sign” czy „Ain’t That Enough” – podziękujmy temu panu), basista Love, funduje być może najlepszą piosenkę płyty „Sometimes I Don’t Need To Believe In Anything”, narzucającą reszcie kompozycji tę zrezygnowaną, zobojętniałą atmosferę. I wreszcie ten trzeci, McGinlay – odmieniec, folkowiec, eksperymentator, David Crosby dla Rogera McGuinna i Gene’a Clarka pozostałej dwójki, specjalista od albumowych tracków – chociażby w closerze „Today Never Ends”, ciągnie zespół w kierunku wspomnianych, schyłkowych Byrds.
„Shadows” to kolejna płyta Teenage Fanclub, którą ciężko nazwać szczególnie interesującą – bo niby co konkretnie miałoby tu intrygować? Co mieli do wymyślenia, Gerry, Norm i Ray wymyślili dobrą dekadę temu. Nie przeszkadza to jednak być jej albumem dobrym, na tej zasadzie, na jakiej „dobre” są albumy Dylana, Lindseya Buckinghama, Wilco czy Roberta Forstera – dawno ustatkowanej dojrzałości i songwriterskiej klasy. Łączy ich jeszcze jedno: wierność rockowej formule przy jednoczesnym stuprocentowym wyparciu się całej żenującej otoczki, która jakże często decyduje o denności tego gatunku. To lubimy.
Komentarze
[21 listopada 2015]