Melissa Auf der Maur
Out Of Our Minds
[Roadrunner; 30 marca 2010]
Auf der Maur na dyskach i w odtwarzaczach nie wzięła się znikąd. Muzycznej przeszłości można jej pozazdrościć: jako koleżankę Courtney Love owiewała ją morska bryza na teledysku „Malibu”, jeździła jednym busem na trasie z Billym Corganem. Brzmi zobowiązująco? Niestety, tylko w teorii. Po raz drugi przekonujemy się, że branie spraw w swoje ręce i sygnowanie płyt własnym nazwiskiem nie wychodzi jej na dobre. Nie wyciągnęła wniosków z potknięć na słabym, rozlazłym debiucie sprzed sześciu lat, którego honoru nie ratowało kilka perełek z kolaboracją z niezawodnym Joshem Hommem na czele.
Mimo miłej aparycji rudej Kanadyjki i obiecującego muzycznego stażu z ciężkim sercem przyznajmy: Melissa nie jest w żaden sposób wyrazista. Wyraziste nie są również jej kompozycje, tak samo jak i wokal: nie hipnotyzuje, nie wzrusza, nawet nie drażni, słowem: nie wyróżnia się w żaden sposób. Nie od dziś wiadomo, że mocne brzmienie na wysokich obcasach może elektryzować, jednak jej sposób na przemycenie kobiecości do estetyki gitarowej nie tylko nie zachwyca, ale też trochę straszy. Fajnie by było, gdyby na klimacie niedopowiedzeń w stylu „Twin Peaks” (patrz płonący teledysk do singla „Out Of Our Minds”) poprzestać. Melissa idzie jednak kilka kroków dalej i z kamienną twarzą bierze wszystko co robi na poważnie – i to właśnie okazuje się być dla niej zgubne. Droga od wzniosłości bijącej z większości utworów (muzycznie, wokalnie i lirycznie) do niestrawnego napuszenia okazuje się bowiem bardzo krótka, na co przykłady dwoją się i troją. Nie szukając daleko, z nastrojowego „22 Below” (tekstowo oscylującego wokół baśniowych, ośnieżonych zamków, w środku nocy) wprost zieje tandetą. Nie bardzo pomaga tutaj świadomość, że stoi za nim osoba grająca niegdyś w kapelach o statusie legend, o których można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że były (przynajmniej w okresach swojej świetności) w jakiś sposób żenujące. Kulminacja niesmaku czai się jednak na półmetku. Przypieczętowaniem mrocznych zapędów zdaje się być wokalna kolaboracja w wersji soft z samym Glennem Danzigiem. Spuszczenie zaś z tonu to jakby automatycznie skok w nieprzebraną przeciętność, a w tych odmętach – posługując się niewybredną metaforą – pozbawiona jakichkolwiek asów w rękawie Melissa po prostu tonie.
Dawanie jej szans nie działa. Nawet kilkadziesiąt odsłuchań nie sprawi, że się dogadamy, bo z każdym kolejnym wrażenie nijakości nie mija, a zamiast napięcia narasta znużenie i rozczarowanie. Szkoda, że tak wyszło. Szkoda też jednak czasu.
Komentarze
[22 stycznia 2011]
[26 czerwca 2010]
[25 czerwca 2010]