Hamid Drake & Bindu
Reggaeology
[RogueArt; styczeń 2010]
Artyści stricte jazzowi rzadko inspirowali się muzyką jamajską. I to pomimo częściowo wspólnych korzeni oraz propagowania wolności i twórczego egalitaryzmu w różnej postaci. Właściwie od początku XX wieku jazz był i nadal jest muzyką, w której najważniejsza jest dowolność w improwizacji oraz wyobraźnia we wszelkich interpretacjach. Jednak nawet w latach 70., czyli w dekadzie największej popularności reggae’owych soundsystemów i buntowników nawołujących do walki z Babilonem – symbolem ucisku i podziałów społecznych; w okresie, w którym na dobre objawił się producencki talent Lee „Scratch” Perry’ego, Jamajka nie odcisnęła większego piętna na nurcie zapoczątkowanym w Nowym Orleanie. Artyści jazzowi byli w tym czasie pochłonięci przede wszystkim eksploracją, a czasami nawet wyniszczającą eksploatacją funkowego groove’u. Byli też tacy, co zajmowali się jego dekonstrukcją; z cyklu jak to się robi – koniecznie sprawdźcie fenomenalne „Dancing In Your Head” Ornette Colemana. Na obrzeżach free jazzowej abstrakcji rozwijały się także odniesienia do muzyki medytacyjnej i filozofii Wschodu (zwłaszcza hinduizmu), np. w twórczości amerykańskiej pianistki Alice Coltrane, saksofonisty Pharoah Sandersa czy trębacza Dona Cherry’ego; o tym ostatnim można zresztą powiedzieć, że stał się w świecie jazzu prawdziwym prekursorem muzyki świata. No i wreszcie mieliśmy również otwarcie się na rockową ekspresję w duchu Jimiego Hendrixa. W efekcie reggae ginęło w konglomeracie inspiracji, podczas gdy jazz skręcał w inną stronę.
Wspomniałem na początku o korzeniach reggae i muzyki jazzowej. Afryka jest wspólnym mianownikiem, czymś, co łączy te nurty. Początków muzyki jamajskiej sami zainteresowani doszukują się w Etiopii (w myśl zasady, że jest to kolebka kulturowa) i u jej patrona Haile Sellasje; rastafarianie przyjęli nazwę ruchu społeczno-kulturowego od prawdziwego nazwiska etiopskiego króla, a potem cesarza i mocno upraszczając – podziwiali go za działania wolnościowe, w tym wprowadzenie systemu parlamentarnego i zniesienie niewolnictwa.
Czarnoskóry perkusista Hamid Drake, świadomy swoich korzeni, zaczynał u boku świetnego saksofonisty Freda Andersona, brał udział w niezliczonej liczbie projektów, w tym m.in. razem z Matsem Gustafssonem składał hołd dla wspomnianego już Dona Cherry’ego, podjął się trudnego zadania. Słynący z oryginalnych pomysłów, łączenia etno ze współczesnym free jazzem, tym razem nawiązał dialog z muzyką dub i reggae. I udowodnił, że międzykulturowa zgoda buduje, a zarazem przynosi zaskakująco pozytywne efekty.
„Reggaeology” nie jest oczywiście tylko efektem pracy Hamida Drake’a. Warto wspomnieć chociażby o obecności Jeffa Parkera, kojarzonego z post rockową i jazzową sceną chicagowską, który podchwytuje reggae’owy feeling, uwypukla go za pomocą powtarzanych gitarowych akordów i osadza w konkretnych ramach, by potem w okamgnieniu, razem z kolegami oddalić się od głównego tematu. Znakomitym rozwiązaniem okazało się także zatrudnienie do tych sesji Napoleona Maddoxa, którego beatboxing wprowadza powiew świeżości i niezwykłego wręcz hip-hopowego luzu do takich kompozycji, jak otwierające „Kali’s Children No Cry”. Puzoniści Jeff Albert i Jeb Bishop, razem z basistą Joshem Abramsem spajają to wszystko klamrą, co daje piorunujący efekt.
„Reggaeology” to płyta, która może pogodzić fanów wszystkich wspomnianych nurtów. Nie jest to jedynie postmodernistyczny kolaż, zanurzony w świecie niestrawnej awangardy. Hamid Drake sprawia, że te kompozycje doskonale spełniają funkcję edukacyjną także dla początkujących i przywołują ducha złotej ery reggae i dubu. Ten muzyczny makrokosmos urzeka lekkością i nowoczesnym podejściem do tematu, a także przemyślaną improwizacją. Dzięki „Reggaeology” Jamajka może stać się bardzo, bardzo bliska – nawet dla tych, którym zupełnie nie po drodze z Burning Spear czy Bobem Marleyem.
Komentarze
[24 czerwca 2010]
ps. wydaję mi się, że jazz nie inspirował się rege ponieważ nie miało ono mu nic do zaoferowania .