Ocena: 7

Mi Ami

Steal Your Face

Okładka Mi Ami - Steal Your Face

[Thrill Jockey; 13 kwietnia 2010]

Anonimowy dziennikarz I: Czy w dżungli, z której pan pochodzi wszystkie zwierzęta są podłączone pod efekt delay?

Martin McCormick, wokalista i gitarzysta Mi Ami: W Washington D.C. echo niesie się najlepiej na wysokich rejestrach dźwięku.

Ian Curtis, nie do końca świadomie, dokonał znaczącej innowacji w muzyce – zasadził ziarenko rośliny o nazwie epilepsja. Panowie breakcorowcy chcą nas owym stanem pozabijać, Lightning Bolt wybrał drogę leczenia elektrowstrząsami, a kalifornijska ekipa Mi Ami wywozi słuchacza do Kongo i zapomina podawać chininę. Na zeszłorocznym „Watersports” słychać było, że pochodzący ze Wschodniego Wybrzeża McCormick jeszcze niedawno bliżej miał do Afryki. Histeryczne wokale pełne stłamszonej furii, autystyczne napady dzikiego wokalu, brzmiącego jakby rytuał przejścia w wiek męski był jeszcze przed wokalistą, ewoluowały w coś, co podpowiada, że duch Henrego Rollinsa krąży nad Los Angeles. Otwierający „Steal Your Face” pięciominutowy „Harmonics (Genius Of Love)” uderza prosto w facjatę paranoiczną wariacją na temat słodkiego tekstu discoklasyku zespołu Tom Tom Club. McCormick-tekściarz wyżywa się na relacjach międzyludzkich, wizji swojego istnienia (I’ve been walking next to you and all that I can see / Is that light which fades away / I’m only 25 years old and already I’m worried about / Living out my life in shades of gray), a zwłaszcza własnych strunach dźwiękowych. Dokładając do tego opętańczą gitarę, anarchicznie demolującą wszelkie nadające się do rozwalenia struktury, dąży gdzieś w stronę stoner metalowej solówki, zagranej przez no wave-ową kapelę, gdzie grają muzycy klasyczni (daje znać klasyczne wykształcenie muzyczne McCormicka i jego eksperymenty w Sex Worker). Coś jakby Glenn Branca walnął 20-minutowe solo dla Sleep.

Anonimowy dziennikarz II: Are you funky?

Jacob Long, basista: Only early 70s deutch afrobeat.

Afryka w wyjątkowo kreatywny sposób mści się za kolonializm – tajne agencje wypuszczają do sieci co jakiś czas to ripy kaset z muzyką dla tunezyjskich fakirów, to jazz z Togo, a naiwny Zachód to ściąga. Tribalową rytmikę odkrywali i 23 Skidoo, i John Zorn, ostatnio wszyscy chcą tańczyć przy Gang Gang Dance i Rainbow Arabia. Mi Ami jednak nie tańczy – zespół wdzięcznie pulsuje, wygina się i ściele takie duby, że sam Lee Scrach Perry by się nie powstydził. Pokrzywiony bas, krążący gdzieś pomiędzy Can, niemalże dance-punkiem (prawie hiciorskie „Latin Lover”), a etno jazzem jest clou programu. Epilepsja proponowana przez chłopaków z LA jest miękka, zapętlona i czekająca aż za 15 lat jakiś znudzony DJ potnie ją i stworzy noise dubstep. Podskórna, rozjechana czai się trzymając słuchacza w permanentnym tiku nerwowym. Mantrowe partie oscylują gdzieś pomiędzy brzdąkającym pod piramidami Sun Ra, a ojcami rytualnego rocka z Savage Republic. Miejscami, jako psychofan tych starszych panów, odnoszę lekkie wrażenie, że gdyby wymienić w Mi Ami perkusję na zestaw beczek po paliwie lotniczym, okiełznać wokalistę i pozabierać efekty gitarowe, usłyszelibyśmy wspomnienie momentu w historii muzyki, gdy z post punka i industrialu rodził się post rock. Długość jest zachowana, publika umiera oczekując na chwilę oddechu, Wschód miesza się z Zachodem, a fani krautrocka zdejmują czarne swetry.

Anonimowy dziennikarz III: Jak się czujesz podczas gry?

Damon Palermo, perkusja: Jak Fela Kuti w Nowym Jorku.

Mi Ami ma intuicję. Lokuje wściekłość w egzotycznej rytmice, szamotanina perkusji tak intensyfikuje rytm, że gdyby dołożyć jeszcze bebopowe solo do najkrótszego kawałka „Secrets” (nędzne 4 minuty obłędu), słuchacze by prawdopodobnie umarli. Introwertyzm bębnów, teoretycznie osadzonych w przyswajalnej dla każdego estetyce jazzu, pokryty jest warstwą melodyjnego hałasu, pulsującej wściekłości emitowanej przez to powertrio. Podskórnie niesie odbiorcę w rejony zwichniętego funku, gdzie wypada się bujać, ale też wrzeszczeć i generalnie czuć się dziwacznie. Unikalność „Steal Your Face” tkwi właśnie w zwichnięciu, nie w melodiach złożonych z dźwięków wydawanych przez wyrywaną marchew, nie dzięki lo-fi-fajności, ale kolaboracji powyginanej Afryki bezpruderyjnego rytmu i poszarpanej Ameryki przyczajonego sprzężenia. Mi Ami to najlepsza odpowiedź na zapomniany nurt American Underground, a gdyby ich najnowszy album nie powstał w LA w 2010 roku, to można by znaleźć te dźwięki za 30 lat w Mozambiku. O ile epilepsja nie wykończyłaby świata.

Marcin Zalewski (5 maja 2010)

Oceny

Piotr Wojdat: 7/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Mateusz Krawczyk: 5/10
Średnia z 5 ocen: 6,4/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[9 maja 2010]
Debiut writera, nie zespołu :)
Gość: w dół
[9 maja 2010]
A "Watersports" to co? Demówka?
Gość: przeintelektualizowany
[6 maja 2010]
spoko debiut

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także