Spoon
Transference
[Merge; 15 stycznia 2010]
Nie podniecałem się „Ga Ga Ga Ga Ga”, poprzednim albumem Spoon. A przynajmniej nie ucieszył mnie on tak bardzo, jak wielu innych słuchaczy. Do nowej płyty podchodzę więc nieco inaczej – tak jak w recenzjach zagranicznych przewijają się sformułowania typu „łapanie oddechu”, „lekki spadek formy po wybitnym wydawnictwie” etc., ja tego kompletnie tak nie widzę. Płyta z 2007 była już w pewnych momentach spadkiem formy, próbą zredefiniowania obrazu zespołu, ale jakąś taką pokraczną. No, bo zaraz, niby chcemy pograć trochę inaczej, dodać wspaniałe i nieprzystające do twórczości „The Ghost Of You Lingers”, a jednak trzymamy się przez większość albumu sprawdzonego brzmienia. Tyle dobrego, że można było chociaż tę płytę traktować jako zapowiedź czegoś tak niecnego, jak highlighty Spoon z początku ubiegłej dekady.
Niecne, w tym dobrym znaczeniu, wcale nie nadeszło. „Transference” rozczarowuje każdego, kto zespół zna i szanuje i każe sądzić, że Britt Daniel ma lekki kryzys twórczy. Po pierwsze: płyta jest dłuższa od poprzedniczki, a równocześnie ma o wiele mniej treści. Closera mogłoby nie być, bo jest przezroczysty jak powietrze. Pierwszej piosenki lepiej, jakby nie było, bo niestety przezroczysta już nie jest i wkurza totalnym niedopracowaniem tekstowym, muzycznym i produkcyjnym (zespół zdecydował się w kilku wypadkach poczęstować nas materiałami z „surowej” sesji nagraniowej). Przypominam, że Spoon zawsze zaczynało albumy co najmniej bardzo dobrze. „I Saw The Light” po połowie utworu zamienia się w jakieś instrumentalne wariacje, które nie obchodzą raczej nikogo, oprócz instrumentalnych wariatów, a „Out Go The Lights” to taka niby opowiastka, jak kiedyś „Chicago At Night” czy „I Summon You”, ale opowiedziana przez jakiegoś strasznego nudziarza. Nie chce się wierzyć.
Jak to się zwykło mówić w takich wypadkach: nie jest to oczywiście album zły, bo po prostu takich Spoon nie nagrywa. Mam zresztą nadzieję, że nigdy nie zacznie, choć spadek formy każe zacząć się trochę martwić. Jest oczywiście sporo rzeczy, które tygryski lubią: sprawdzony wokal Daniela, gitarowe riffy i Spoonowy klimat, on pozostał. Poza tym, gitara w sprawnym „Mystery Zone”, ładny tekst i balladowość „Goodnight Laura”, lekko rozmyte tło w „Who Makes Your Money”. Niestety, przez większość płyty brakuje tekstów, melodii, wstrzemięźliwości w mnożeniu piosenek i minut, ogólnej koncepcji. O ile taki krążek wydany przez debiutanta byłby całkiem obiecujący, to nie wiem nawet, czy by się gdziekolwiek przebił. Przyczyna jest prosta – nie da się wybrać singla, który byłby na tyle przebojowy. A chodzi o płytę Spoon, zespołu doskonale singlowego! Poza tym – co to w ogóle jest za gadanina o obiecujących debiutantach, skoro rozmawiamy o jednym z najfajniejszych zespołów zeszłej dekady. Krótko mówiąc, nie tak się umawialiśmy chłopaki z Austin.
Komentarze
[6 maja 2010]
plyta za dobra na 6/10, ale za slaba na 8, sa jak zawsze zawstydzajaco solidni i rowni
[5 maja 2010]
[4 maja 2010]
[4 maja 2010]
[4 maja 2010]