Kyst
Cotton Touch
[Gingerbread Records; 2010]
Przeglądając opinie i recenzje dotyczące debiutanckiej płyty Kyst, trudno trafić na rzeczowe uwagi i ciekawe spostrzeżenia. Być może jednak i takie się trafiają, ale nie przemawiają donośnym i zdecydowanym głosem, tylko giną w natłoku licznych, beztreściowych komentarzy. Albo gubią się w trakcie przeczesywania kolejnych, podobnych linków – w sumie na jedno wychodzi. W zasadzie łatwo dostrzec, że większość krytyków, recenzentów czy forumowiczów zastanawia się nad tym, czy Tobiasz Biliński i Adam Byczkowski postanowili zostać polską odpowiedzią na freak folk, spadkobiercami brzmienia Bon Iver, czy może raczej tribute bandem dla różnych wcieleń Phila Elvruma. Albo, czy zespół, który do pracy nad płytą zaprzągł takie muzyczne osobowości jak Tomasz Ziętek, Maccio Moretti i Maciej Cieślak, nie udusił się od zbytniego nagromadzenia własnych wizji artystycznych. Ta dyskusja zdaje się nie mieć końca, więc chyba nie warto w niej uczestniczyć.
Warto jednak zwrócić uwagę na to, że ten rozstrzał opinii jest w pewnym sensie zupełnie zrozumiały. Bo z „Cotton Touch” w żadnym razie nie ma łatwo. To płyta pełna skrajności, która budzi zachwyt i zarazem nuży; raz uwypukla melodie i podaje je jak na tacy, by potem zdmuchnąć w zupełnie niezrozumiały sposób. Wypełnia ją swobodnie płynąca muzyka, na którą składają się szmery, ledwo słyszalne muśnięcia strun gitary i nieśmiałe zaśpiewy pod nosem. Wszystko to zresztą zespół dodatkowo spowalnia, wyhamowuje, nieśmiało sugerując rozłożenie akcentów. To jednak tylko jedno z obliczy najnowszej płyty Kyst. Ten minimalizm i cyzelowanie brzmienia – jako wrażenie, praktycznie w każdym utworze szybko mija. Rozpływa się i zanika jakby w niebycie. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, jak bardzo jest to rozpasana, bogata i nieco patetyczna muzyka; zazwyczaj wtedy, gdy wyłania się brzmienie trąbki; gdy do akcji wkracza wiolonczela, gong, skrzypce i inne przeszkadzajki. Przy pierwszych przesłuchaniach to się ze sobą gryzie, ściera, wdaje w porachunki i pozostaje w nieustannym sporze. Natłok dźwięków raz ustępuje, a innym razem zagłusza te pełne napięcia, antyefekciarskie fragmenty. I nie ma na to rady.
„Cotton Touch” wydaje się zatem albumem niechlujnym, rozemocjonowanym, wręcz niepanującym nad sobą. Rozpłakanym i rozwrzeszczanym. Ale czy rzeczywiście? Wszystko zależy od tego, w którym momencie zaczniemy jego odtwarzanie, na czym skupimy uwagę. Wszystko jest skrzętnie dopracowane, a kompozycje świadczą o pełnej świadomości artystycznej i skromności jej twórców. To bardzo impresyjna, zawiła w swojej prostocie płyta, która stawia wysokie wymagania dla naszych zdolności percepcyjnych. Pytanie, jak wysokie? pozostaje otwarte.
Komentarze
[28 września 2010]
[6 kwietnia 2010]
[6 kwietnia 2010]
[2 kwietnia 2010]
[2 kwietnia 2010]
[2 kwietnia 2010]
[2 kwietnia 2010]