Fenn O’Berg
In Stereo
[Editions Mego; 5 marca 2010]
- So what’s the idea behind the title of the album?
- During the first concerts due to limitations of the technology used many of samples had to be in mono. Now stereo is possible.
Prawda, że proste? Dodajmy do tego, że główną inspiracją powstania albumu był tydzień wolnego w grafikach trójki artystów i powoli rysuje nam się obraz niezwykle złożonego procesu budowy koncepcji „In Stereo”. Kasia Nosowska już dawno temu zakwestionowała fakt, że piosenka musi posiadać sens, a międzynarodowy tercet odmawia go również awangardowym improwizacjom elektronicznym. Od debiutu supergrupy minęło już dziesięć lat, podczas których nie było nam dane doczekać się płyty odnoszącej się do obszarów poszukującej elektroniki z takim luzem i wolnej od pokusy budowania jakiegokolwiek przekazu tak, jak ich pierwsze wydawnictwa. Nie żeby jej twórcom brakowało poczucia humoru, ale też nie o żarty tu idzie.
Dwa pierwsze albumy Fenn O’Berga, a zwłaszcza „The Return...”, to była bardziej zabawa niż poważne granie. Chaotyczny miks przypadkowych sampli brutalnie traktowanych laptopowymi efektami, niemiłosiernie powykręcane ckliwe melodie i brak motywu przewodniego – o ile nie uznamy zań kolorowego bałaganu brzmień – ciągle stanowią dość świeże podejście do tematu w światku introwertycznych produkcji i stoją w totalnej opozycji, chociażby do wręcz przesadnie determinowanych filozoficznymi konceptami wydawnictw sygnowanych marką Raster-Noton. „In Stereo” brzmi co prawda nieco bardziej poważnie od poprzedników, na co z pewnością spory wpływ miał brak okien w studiu w Tokio, gdzie nagrywana była płyta, ale wciąż trudno o wrażenie, że artyści chcą mieć coś szczególnego do powiedzenia.
A może powinni? Każdy z trójki Fennesz, Rehberg, O’Rourke jest żywą ikoną muzyki eksperymentalnej, przez co ciąży na nich presja wysokich oczekiwań wyznaczanych przez ich największe dokonania, toteż pomysł, by nagrywać pozycje bez ambicji dorównywania czemukolwiek zdaje się być ucieczką przed odpowiedzialnością. Fakt, iż taktyka ta pozwala im wyjść obronną ręką, wynika ze stworzenia w ten sposób dodatkowej przestrzeni twórczej i sprawnego jej zagospodarowania. Zamiast dokonywać karkołomnych prób syntezy swojej twórczości traktują ją wybiórczo, stawiając raczej na niestosowane przez siebie poza tym projektem rozwiązania. Przychodzi mi tu na myśl inny wspaniały tercet laptopowy - September Collective, którego wydawnictwa zdają się pozostawać w cieniu solowych dokonań jego członków, właśnie ze względu na brak jawnego autodystansu i niedostatek wartości dodanej.
Podstawowe różnice pomiędzy najnowszym albumem tria a tymi nagranymi na przełomie wieków zostały już w zasadzie wymienione: wszystkie użyte próbki obrabiane były w trybie stereo, a cały materiał zarejestrowany został w studiu. Po tym drugim fakcie można by oczekiwać istotnego wpływu na zawartość płyty, ale ograniczył się on w zasadzie tylko do ubarwienia palety dekonstruowanych brzmień o żywe instrumenty: pianino, gitarę, bas i perkusję. Co więcej – z racji porzucenia inspirujących ograniczeń koncertowych improwizacji – wykorzystane dźwięki są znacznie bardziej przewidywalne, zniknęły wesołkowate patenty, a nagłe skoki nastroju ustąpiły miejsca jednorodnemu i dość konsekwentnie budowanemu klimatowi mrocznej abstrakcji. Wciąż jednak niemożliwe jest wyekstrahowanie z tego amalgamatu wkładów poszczególnych muzyków.
Album balansuje pomiędzy kosmicznym dark ambientem a bliżej nieokreśloną magmą cyfrowych dziwadeł, okraszonych gdzieniegdzie wspomnianymi instrumentami analogowymi (choć w dużej mierze również poddanymi obróbce), sprawiając spory kłopot klasyfikacji treści. Na ten przykład pewien sklep internetowy otagował płytę w następujący sposób: DARK AMBIENT / DRONE / METAL. Uspokajam – „In Stereo” nie ma z metalem nic wspólnego. Ja wymyśliłem na tę okazję określenie free-glitch (nie mylić z „glitch free”) i sądzę, że jest tak zajebiste, że nawet Reynolds powinien się na nie powoływać, ale biorąc przykład z bohaterów tego tekstu nie będę się specjalnie spinał. Niemniej jednak żart to nie jest i akcentuje dwie najwyraźniejsze tendencje płyty: maniakalną dekonstrukcję dźwięków oraz unoszący się nad nagraniami duch improwizacji, ale nie tyle jako metody sensu stricte, co brak z góry ustalonego celu do osiągnięcia.
Jeśli wierzyć chronologii akcentowanej tytułami, to album można wyraźnie podzielić na dwie części. Pierwsza (utwory I – IV) jest bardziej stonowana, a kompozycje rozwijane są poprzez konsekwentne przeplatanie warstw w jednolitych strumieniach dźwięku. Królują tu drony w pełnym spektrum częstotliwości i niepokojące odgłosy przypominające trzepot cyfrowych skrzydeł złowrogich wirtualnych owadów („IV”), a hipnotyczny nastrój zostaje zdemolowany dopiero w „I” (kawałki nie są rozmieszczone w kolejności zgodnej z tytułową numeracją), gdy z deszczu nut wygrywanych na pianinie powstaje perkusyjna nawałnica. Później do głosu dochodzi synteza granularna i uśpiony dotąd chaos cudownie wybucha kwaśną miksturą lewitującą w przestrzeni międzyplanetarnej, rozedrganą i iskrzącą się próbkami o niemiłosiernie podniesionej wysokości dźwięku. Na dalekich planach można rozpoznać przesterowaną i przefiltrowaną gitarę, wibrujące dźwięki pianina i echa rytmu, ale po chwili giną one pod naporem brzmień, których proweniencji już nie sposób ustalić.
Kto wie, czy nie są to najlepsze momenty twórczości Fenn O’Berga. Sentymentaliści będą zapewne wzdychać do nieco bardziej wyrazistych momentów z „The Return...”, ale dopiero tutaj tercet w pełni wykorzystał swój potencjał i rozwinął zaledwie naznaczony tam pomysł, kreując formy może mniej zaskakujące, ale za to zdecydowanie bardziej intensywne i pochłaniające. Wypada tylko mieć nadzieję, że pójdą za ciosem, ale nie każą czekać na kolejne wydawnictwo tak długo, jak ostatnio.
Oddając hołd boskiej Eris, zaznaczam, że z uwagi na „pierwszy aprilis" nie wszystkie informacje i stwierdzenia podane w niniejszym tekście muszą być prawdziwe. Ale nie wykluczam również, że są.