Ted Leo And The Pharmacists
The Brutalist Bricks
[Matador; 9 marca 2010]
W podsumowaniu dekady niniejszego serwisu ostatecznie ujawniłem się jako gorący zwolennik „płyty z wielorybem” Teda Leo i jego kolegów. Rzeczywiście, podkreślmy to raz jeszcze: był to album niemal doskonały; bynajmniej nie oznacza to, że do całej twórczości muzyka podchodzę bezkrytycznie – jednak „Hearts Of Oak” czy „Shake The Sheets” nie porywały tak jak „Tyranny...”, ot solidny, jak najbardziej poprawny, amerykański indie rock. Ted był już i tak postacią pomnikową, mistrzem drugiego planu, ma swoje miejsce w historii. Tym bardziej nie spodziewałem się bomby na początku nowej dekady.
Podejście do „Brutalist Bricks” było entuzjastyczne, tj. wiadomo, że będzie dobrze, ale to oznacza nie źle, ale i nie rewelacyjnie. Taki pogląd utrzymywały umiarkowanie pozytywne recenzje (za wyjątkiem niepełnej ósemki PFM, średnio miarodajnej wobec codziennego lansowania kalek przez niegdysiejszego potentata w branży). Przysłuchuję się temu materiałowi od około miesiąca, niemal codziennie i mogę wysuwać już jakieś wnioski.
Pierwsze trzy utwory przywołują najlepsze czasy formacji – melodyjny, quasi-akustyczny utwór numer jeden poprzedza waszyngtońską rąbankę à la Fugazi z połowy lat 90. Ale dopiero „Ativan Eyes” to jest TO – wspaniale prowadzony power-popowym riffem gitary utwór byłby murowanym radiowym hitem (przecież nie od dziś wiadomo, że Ted stoi murem za XTC). Niedługo potem następuje jakby pub-rockowy, piękny „Bottled in Cork” – tu kolejny raz wychodzi kunszt autora (kontrast początek–koniec!). Dalej idzie „One Polaroid A Day” – na wokalu słychać Lovage’owo-Peepingtomowego Mike’a Pattona, croon wokalisty pewnie niesie cały utwór. Chwila przerwy i znowu miazga – „Bartolomeo...” przywodzi najlepsze czasy Archers Of Loaf, wspomaganego przez wspaniałą wokalną harmonię w refrenie. Potem quasi-alt-country’owy chillout „Tuberculosis...”, prowadzący do „Gimme the Wire” – kolejnego czerpiącego z amerykańskiej niezależnej klasyki małego arcydzieła.
Żeby nie było tak fantastycznie – są fragmenty słabsze. Utwór, z którego płyta zaczerpnęła tytuł, brzmi jak zgłoszenie do konkursu na skatepunkowy kawałek sezonu, ale tego typu klimaty są też rozwinięte w dużo gorszy sposób – kompletnie nie wiem co na tym albumie robi paskudny, kanciasty „The Stick”. Totalna pomyłka, ale nie zmieniająca ogólnego obrazu sytuacji.
Ale pomińmy szczegóły – najważniejszy wniosek jest taki, że 40-letni weteran nagrał kapitalny album, pięknie rozpoczynający rok, „mający start” do „Tyranny Of Distance”. Bezpretensjonalny (OK, nie zawsze, ale patos przewijał się w twórczości Teda od lat), rdzenny; dokładnie to, czego *powinno* się w takiej muzyce szukać.
Komentarze
[30 marca 2010]