Joanna Newsom
Have One On Me
[Drag City; 23 lutego 2010]
Co byście powiedzieli na propozycję, by w czasach totalnej nadprodukcji muzyki przyjąć następującą zasadę: za każde nieuzasadnione 5 minut ponad regulaminowe 50-60 czasu trwania albumu odejmować punkt od oceny. Przyznaję od razu, gdybym miał przyłożyć tę regułę do najnowszego dzieła Joanny Newsom, byłbym w nie lada kłopocie. Albo raczej ona. Zresztą, ja już jestem.
28-letnia harfistka z Kalifornii była przyczyną kilku niezłych opadów mojej żuchwy w ciągu ostatnich kilku lat. Najpierw trzy i pół roku temu, gdy po całkiem sympatycznym debiucie, swoim drugim albumem („Ys”) jakby od niechcenia i z wrodzonym wdziękiem usadowiła się w panteonie, gdzieś między Joni Mitchell a Kate Bush. A przynajmniej tak się wtedy wydawało. Innym razem: koncert w londyńskim Royal Albert Hall kończący europejską trasę. Po supporcie w postaci jakichś bliżej mi nieznanych, smętnych folkowców z Kalifornii na scenę wjeżdża Roy Harper, który na specjalne życzenie gospodyni wieczoru wykonuje w całości materiał z płyty „Stormcock” z 1971 roku. Album ten, ponoć ulubiony przez Joannę w ogóle i w szczególe, był główną inspiracją epickiego rozpasania „Ys”. Jakiż urok musi rzucać ta dziewczyna, skoro z taką łatwością okręca sobie wszystkich tych facetów wokół palca (Harper, Parks, Albini, O’Rourke; z Billem Callahanem chyba nie do końca się udało, ale o tym potem). Sama również tamtego wieczoru błyszczała, w podobny, całościowy sposób traktując swoje dzieło, włącznie z wykonanym na bis „Only Skin”. A teraz to. Trójpłytowy potwór za cenę podwójnego. Have one on me, get it? Blady strach padł na wiernych poddanych. Bo czy jakość utworów usprawiedliwi tę elefantiozę i liczbę bestii ukrytą w ilości utworów?
Coś jest w tej podwójnej cenie, ponieważ „Have One” sprawia na mnie wrażenie dwóch albumów w jednym. Nie trzech, dwóch. Pierwszy pokrywa się z grubsza z pierwszym CeDesem zestawu i można go polecić śmiało wszystkim. Wydaje się być godnym następcą „Ys”. Nawet jeśli brak orkiestrowego przepychu i pomysłowych ilustracji historii opowiadanych przez Aśkę, to słychać tutaj ślady brzmieniowego progresu. Więcej instrumentów dmuchanych niż smyków, nieśmiałe wprowadzenie instrumentów elektrycznych i różnych technik produkcyjnych, dotąd w jej muzyce nieobecnych. A także wyczuwalna rytmizacja piosenek. Uwagę zwraca zwłaszcza kapitalny, rozedrgany, a nawet taneczny „Good Intentions Paving Company”, prowadzony przez fortepian i skoczne bębny, z wokalami puszczającymi oko w kierunku Kate Bush. Drugi najlepszy utwór to, w moich uszach, „Baby Birch”, bodajże najbardziej tradycyjnie folkowa (bez żadnych freak-przedrostków) ballada jaką Newsom być może kiedykolwiek popełniła na swoich płytach. Zaczynając się uroczystym śpiewem, przy ledwie zauważalnym akompaniamencie harfy, z czasem jest powoli popychana dysonansowymi akordami gitary elektrycznej w kierunku chóralnej i perkusyjnej kulminacji. Mamy też spojrzenia w przeszłość artystki. Krótkie i prześliczne, w pewnym sensie popowe „’81” byłoby jednym z najjaśniejszych punktów na „The Milk-Eyed Mender”, a najdłuższy ze wszystkich osiemnastu utwór tytułowy jest ewidentną wariacją na temat nieliniowych, minstrelowskich opowieści z poprzedniego albumu. Coś z tego klimatu ma też otwierający całość „Easy”, który powoli, jakby w rytmie jakiegoś starego dworskiego tańca kusząco wciąga i trochę zapowiada atmosferę dalszych części wydawnictwa. No-one knows what is coming, or who will harvest what we have sewn.
Droga redakcjo Screenagers, czy mogę wystawić dwie albo i trzy oceny tam na górze? Bo, jak wspomniałem, mamy tu jeszcze drugi album, rozłożony na dwie raty. Album bardziej dla samej Joanny i ewentualnie jej najzatwardzialszych szalikowców. Album, który być może „musiała” nagrać tak, jak Tori Amos „musiała” nagrać „Boys For Pele”. Hey hey hey, the end is near! Przeraźliwie, rozdzierająco smutno się robi, i chyba bardzo osobiście. Chyba, bo teksty jak zwykle, choć fascynujące, to tajemnicze i zawsze do końca niezrozumiałe. Sporo tu o nieudanych związkach, samotności oraz zwątpieniu (i tu gdzieś w tle macha do nas ten, który chciałby czasem orłem być). Nawet jeśli okraszone jest to od czasu do czasu świetnymi panczlajnami (Sweet, appraising eye of the dog / Blink once if god / Twice if no god), to chyba wolę sobie to poczytać niż słuchać. Współczuję i rozumiem, ale wymiękam, bo ten marazm uwidacznia się też w muzyce. Na drugim CD są jeszcze całkiem dobre, a niekiedy sympatyczne fragmenty – „On A Good Day”, „You And Me, Bess”, „Jackrabbits”, „Occident”, przebłyski w „In California” – ale żaden z nich jednak nie dorównuje temu, co dzieje się wcześniej. Natomiast o płycie trzeciej - poza fantastycznym, znów rozbębnionym „Soft As Chalk” i efektownym powrotem najciekawszych motywów „In California” w zamykaczu „Does Not Suffice” - chciałbym zapomnieć. Mało zróżnicowane, dość podobne do siebie kolejne kompozycje robią w najlepszym przypadku wrażenie brakującego ogniwa między dwoma pierwszymi płytami Newsom. Nie ratują ich próby tworzenia tzw. klimatu („Autumn”), a wiele z nich irytuje niepotrzebnie natchnionymi, przesłodzonymi zaśpiewami. Nigdy nie miałem problemu z tym jak ona śpiewała, wręcz zachwycałem się tą jej dziwacznością, tak odstręczającą innych. Ale głos Joanny się zmienił z powodu kłopotów ze strunami głosowymi i czasami brak tego dawnego nerwu, zadziorności. W dodatku dziewczyna rezygnuje z firmowych polirytmicznych technik gry i plumka na swojej harfie jakby niczym się ona nie różniła od fortepianu. Trzeci CD nawet słuchany z osobna nie przekonuje i męczy, a co dopiero jako zakończenie dwugodzinnego maratonu. Nie dzieje się tutaj tak wiele, nie ma tak wielu ukrytych drobiazgów, a przede wszystkim takich hooków jak w roku 2006, gdy śpiewała, że jest najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet. Come back, Van Dyke Parks!
Ciężko przypisać jakiś numerek takiemu wydawnictwu, stąd i mój kłopot. Złotą zasadę proponowaną na początku trafia szlag. Chcę, żeby była jasność: ona nadal siedzi tam gdzie się wpakowała trzy lata temu, ale musi poskromić tę postępującą megalomanię kompozytorską. Głównie dzięki pierwszej płycie tego zestawu zapewne wrócę do „Have One On Me” przy okazji podsumowania rocznego. Ale na dziś niech będzie tak: (8 + 6 + 4) / 3 =... Musiałbym ostro naginać matematykę, żeby zaokrąglić to do siódemki.
Oceny
PUBLIKACJE POWIĄZANE
You're a big girl now.
Komentarze
[26 marca 2010]
no proszę was
[26 marca 2010]
[25 marca 2010]
[25 marca 2010]
[25 marca 2010]
[25 marca 2010]
Nie tylko oni zresztą. W zeszłym roku także Oneida wydała trzypłytowy album, moim zdaniem znakomity, szkoda że w Polsce mało kto zwrócił na niego uwagę.
Sorry za off-topic :)
[25 marca 2010]
[25 marca 2010]
[25 marca 2010]
[25 marca 2010]
No i nie wiedzialem ze juz w 2004 byla recka JN, co mi link na stronie glownej uzmyslowil.
[25 marca 2010]