Vampire Weekend
Contra
[XL; 11 stycznia 2010]
Debiutancki krążek Vampire Weekend narobił sporego zamieszania i abstrahując od lekkiej miałkości, jaka cechowała kompozycyjną stronę materiału, to klimat pewnego college’owego luzu, w warstwie atmosfery przypominającego kultowy „niebieski” Weezer, przypadł mi do gustu, stając się czymś w rodzaju guilty pleasure, do którego może nie wracałem zbyt często, ale jakąś tam sympatyczną literę we mnie zapisał. Po singlu „Horchata”, który pod koniec zeszłego roku zapowiedział nadejście „Contry”, zacząłem mieć pewne obawy. Zwiewne, naiwne pioseneczki z debiutu były słodkie, ale nie aż do tego stopnia. Po spotkaniu z „Contrą” wszystko się wyjaśniło – od dwóch łyżeczek na herbacianym debiucie, Vampire Weekend przeszli do ładowania w nasze gardła cukru szuflą. Nawet głos Ezry Koeniga brzmi jeszcze słodziej, uderzając niekiedy w rejestry cukierkowego wycia.
Lecz to nie słodycz jest największym problemem „Contry”, mimo że w najbardziej oczywisty sposób rzuca się w uszy. Największym problemem jest absolutna przeciętność kompozycji, ich posunięta do najdalszych granic nieszkodliwość, która sprawia, że jedyne, co zapamiętałem z kilkukrotnego odsłuchu, to „Horchata” i pomysłowe niekiedy partie perkusji. Chris Tomson odwala świetną robotę i myślę, że gdyby usunięto pozostałe partie instrumentów, a piosenki poskracano, to słuchałbym „Contry” dużo częściej. Bądźmy jednak poważni choć przez chwilę – ta płyta znalazła jakieś niesamowite grono nabywców, przodowała na liście Billboardu, a krytycy się nią zachwycają – czemu? Ano zapewne właśnie dzięki tej miałkości, idealnie skrojonej pod niby-wyrobione, alternatywne gusta. Na „Contrze” mamy echa nowofalowego reggae o ośmiobitowym posmaku („Diplomat’s Son”), indi-srindi („Holiday”, „Cousins”), nie zapominajmy o obowiązkowej balladce („I Think Ur A Contra”). Dodać należałoby też najbardziej oczywisty z zabiegów, czyli przesadnie klasyczne instrumentarium, które sprawia, że Vampire Weekend miejscami ociera się nie tyle o poważkę, co bardziej o klasyczkę („Taxi Cab”). Również cały ten afrykański sztafaż, którym wielu się tak zachwyca, na „Contrze” obnaża słabość chłopców z NYC, będąc w istocie jeszcze jednym zabiegiem zasłaniającym prawdziwą jakość kompozycji.
„Contra” to suma elementów, które dobrze wyglądając na papierze, w praktyce sprawdzą się pod warunkiem, że do działania zabiera się zespół z równie dobrymi pomysłami. Tych Vampire Weekend zabrakło, zaś ładunek sympatii na „Contrze” implodował i obnażył przeciętność, skrytą pod warstwami produkcyjnego i aranżacyjnego makijażu. Tylko perkusisty szkoda, choć podobno dobrych perkusistów na świecie jest wielu.
Komentarze
[22 marca 2010]
@stan: Nastrój - ok, ale chyba sam przyznasz, że w porównaniu z debiutem, na "Contrze" króluje nuda. Jestem fanem debiutu VW, ale na "Contrze" zawiodłem się srodze.
[22 marca 2010]
tym tekstem Klimaczak zamknął całą dyskusję na temat "kontekstu" współczesnej muzyki i za to szacun
[22 marca 2010]
[22 marca 2010]
[22 marca 2010]
[22 marca 2010]
[22 marca 2010]
[22 marca 2010]
Sam stwierdzę, że się dobrze przy tym albumie bawiłem i choć nie jest to dzieło wybitne (bo VW nigdy do "wybitności" nie aspirowali), to powinno zasługiwać na więcej niż 5 (choć bez przesady...).
[22 marca 2010]