Marina & The Diamonds
The Family Jewels
[679; 22 lutego 2010]
Marina Diamandis to fantastyczna wokalistka. Kropka. Choćby ze względu na ten oszałamiający atut dobrze się stało, że ta w dodatku dość urodziwa dziewczyna stała się gwiazdeczką na przyblakłym firmamencie brytyjskiej muzyki popularnej. Warsztatowe umiejętności to jedno, podstawowy bagaż, który każdy musi zabrać ze sobą, jeśli wybiera się w podróż, u której kresu ma powstać debiutancka płyta; potrzeba jednak też niezłego pomysłu, a tutaj sprawa się komplikuje. W ostatnich latach mocno zorientowany na wokalistki wyspiarski rynek zdążył się już wieloma trendami nasycić. Po „Lungs” niekoniecznie pragniemy kolejnej starletki wpatrzonej w Kate Bush, ani tym bardziej, doskonale będąc zaznajomionymi z singlowymi hitami La Roux czy Little Boots, następnych rezolutnych dziewczyn, wciskających nam taneczne numery. Marina chyba zdawała sobie z tego sprawę, dlatego też szukała sposobu, by zrobić coś, co ewidentnie wyróżni ją z tej sporej już gromadki pieśniarek. „The Family Jewels” spełnia swoją rolę, ale niestety też pokazuje, że chciała aż za bardzo.
„Obsessions” pozostaje najlepszą piosenką Mariny, co dziwi tym bardziej, że jest to zdecydowanie najuboższy utwór na płycie. Jak na nią: powściągliwie zaśpiewany, bez wyolbrzymionej teatralizacji czy nadmiernej ekspresji, których wokalistka na „The Family Jewels” zdecydowanie nadużywa. W dodatku pozbawiony blichtru innego singla, „Hollywood”, nie przystrojony w odpustowe świecidełka jak bliskie „Obsessions” nagranie „Numb”. Podobną oszczędnością emanuje też „I’m Not A Robot”, ale to dwa wyjątki na płycie. Plebejski przepych brzmienia, istne barok meets secesja, to pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy na „The Family Jewels”. Drugą jest inteligentna, ironizująca postawa Mariny, której najdobitniejszy przykład stanowi „Hollywood”. Ta kompozycja w ogóle urasta do jednej z ważniejszych na płycie, bo wskazuje na dość ciekawy aspekt twórczości naszej wokalistki – amerykanizm. Debiut Mariny to krążek, w którym mogłyby się zasłuchiwać bohaterki „Gossip Girl”, który w swoim odtwarzaczu mogłaby mieć każda amerykańska nastolatka gdzieś obok singli Miley Cyrus, który pozwoliłby Brytyjce stać się międzynarodową ikoną mody i stylu (może już się tak dzieje?). Marina Diamandis na „The Family Jewels” z premedytacją chce być amerykańska, ale też stara się kąsać, podszczypywać, nie idealizować tamtejszej popkultury, a nawet jasno podkreślać jej cienie i blaski. Niemniej i tak odnoszę wrażenie, że cała przesadna spektakularność jej debiutu jest ukłonem w stronę amerykańskiego słuchacza, wyrazem małej obsesji wokalistki na punkcie amerykańskiego popu i jego otoczki.
Nie da się ukryć, że Marina jest i zdolna, i szalenie inteligentna, nie wiadomo więc, czemu zdecydowała się na wybitnie jarmarczną płytę, która zamieniła dobrze rokujący niegdyś spektakl w cyrkowe widowisko. Bardzo efektowne, ale też tandeciarskie, męczące, rozdęte. Wszystko oczywiście odbywa się pod auspicjami starego, dobrego glam rocka – sprawdźcie szampana z rocznika Mariny i tego trochę starszego. Nieobce zdają się jej być również drugorzędne musicale czy kiczowate kabarety. Ale w dawkach maksimum, jakie aplikuje nam Marina, trudno jest to przyjąć bez wyrazu grymasu na twarzy. Czy naprawdę tego oczekiwaliśmy po tej błyskotliwej wokalistce? Przesady, przesytu, nadmiaru? I’m not satisfied with this album. Niestety.
Komentarze
[8 sierpnia 2010]
[19 marca 2010]
[19 marca 2010]