Ocena: 7

The Kleptones

Uptime/Downtime

Okładka The Kleptones - Uptime/Downtime

[własnym sumptem; Styczeń 2010]

Twórczość Erica Kleptona wyróżnia się w świecie mashupów konceptualnością. W przypadku pierwszych płyt idea była prosta: zderzenie konkretnych albumów rockowych („A Night At The Opera”, „Yoshimi Battles The Pink Robots”) z hip-hopem, ale później pojawił się „24 Hours” naśladujący przebieg dnia i składający się ze zbitek znacznie mniej oczywistych niż gitary vs. rap. Nowy rok przywitał nas podwójnym albumem przygotowanym na okoliczność zróżnicowanych nastrojów słuchaczy: pierwsza część utrzymana jest w bardzo pozytywnym, a w większości wręcz imprezowym klimacie, druga natomiast przenosi użytkowość mashupów do sypialni.

Posłuchaj Uptime

„Uptime” to blisko 100 różnych utworów znakomicie zmiksowanych do postaci zwartego setu. Otwiera go (pomijając intro) genialne „Voodoo Sabotage”, w którym wykorzystanie (domyślacie się już jakiego) kawałka Beastie Boys sprawia, że remiksu „Voodoo People” autorstwa Pendulum – którego jako szalikowiec The Prodigy nie cierpię – wreszcie daje się słuchać. To hiperpozytywne „pierdolnięcie” nakręca nastawienie wobec reszty albumu, pozwalając wybaczyć oczywiste zagrania pod publiczkę („This Song Smells”: „Song 2” vs „Smells Like Teen Spirit”) lub momenty kiczowate („Mad Groove”; „Bonkers” oraz „O…Saya” w „Destiny And Tenacity”), tym bardziej że zagrań błyskotliwych jest tu całe mnóstwo, a moim osobistym faworytem jest Aretha Franklin na featurze u Metalliki w „Deeper Sand”. Pomimo dość istotnej fluktuacji tempa na przestrzeni setu cały czas utrzymuje on taneczny charakter, w czym spora zasługa mnóstwa tematów stricte klubowych, ze szczególnym uwzględnieniem kilku klasyków epoki rave’u i pomimo iż poziom jego złożoności nie daje takich możliwości deszyfrowania składników jak „Feed The Animals”, to i tak wyczerpuje definicję słowa rozrywka.

Posłuchaj Downtime

Gdy emocje i poziom energii opadną po wrażeniach serwowanych w pierwszej odsłonie nowego dziełka Anglika, warto zaprzyjaźnić się z „Downtime” i szczerze mówiąc nie jestem do końca pewien, czy przypadkiem ta część nie robi na mnie jeszcze większego wrażenia, nawet pomimo swojego zdecydowanie antyprzebojowego charakteru. Nawet całkiem energetyczne kawałki zamieniają się tu w ciepłe, chillout’owe kompozycje, w których bez żadnej spinki znajduje się miejsce dla fragmentów twórczości osób pokroju Stockhausena i Glassa. Kleptone nie odkrywa Ameryki, nie sili się na artyzm, a mimo to ani przez chwilę nie wpada na mielizny. Co więcej – po jego interwencji swoje relaksacyjne właściwości odkrywają nawet paskudne utwory, których nigdy byście o to nie podejrzewali (ZZ Top!). W pewnym stopniu ta percepcja wynika ze stanu podwyższonej gotowości na wyłapywanie dobrze znanych elementów, który to stan wymuszony jest świadomością słuchania bastard popu. Z drugiej strony naprawdę nietrudno dać się oczarować klimatowi tych nagrań i pozwolić im być przedsionkiem równie wielowymiarowego świata snu.

Po symbolicznym, a wyznaczanym końcem albumu, przebudzeniu nasuwa mi się jeszcze refleksja, iż oto ze sporą radością przebrnąłem przez kilka utworów, których – delikatnie mówiąc – nie darzę sympatią. W pewnym sensie Kleptone rzeczywiście zamienia gówno w złoto, a „Uptime/Downtime” stanowi znakomity przykład wykorzystania idei aktywnego słuchania oraz realizacji utylitarnej funkcji plądrofonii, która dzięki ingerencji w nagrania pozwala wydobyć z nich pożądane cechy, choćby były przez ich twórców starannie ukrywane, niezamierzone lub wręcz niepożądane. Nie ma złej muzyki, po prostu niewłaściwie jej słuchacie.

Mateusz Krawczyk (17 marca 2010)

Oceny

Mateusz Krawczyk: 7/10
Średnia z 1 oceny: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także