Fuck Buttons
Tarot Sport
[Atp; 20 października 2009]
Poprzednia płyta Fuck Buttons pokazała, że duet z Wielkiej Brytanii nie ma zamiaru cackać się ze słuchaczem. Żadnego przymilania się, głaskania po głowie i przede wszystkim żadnych ciepłych słówek. Jeśli w ogóle rozpatrywać to w kategorii winy, to niewątpliwie leży ona po stronie Andrew Hunga i Benjamina Powera, którzy na „Street Horrsing” w wielkich, po brzegi wypełnionych kotłach, przygotowali bulgoczący i piekielnie ostry muzyczny gulasz. Szorstkie, wręcz prymitywne w swojej konstrukcji kompozycje buchały gorącą parą, przez co w równej mierze mogły odrzucać jak i fascynować. Wytwarzanie hałasu za pomocą gitary elektrycznej, ale też wszelkiego rodzaju elektronicznych gadżetów; w tym zabawek, które panowie kolekcjonowali po to by znaleźć dla nich nowe zastosowanie w procesie twórczym; w zderzeniu z dronową monotonią i przepuszczonym przez plątaninę efektów psychotycznym wokalem, sprawiały, że niejeden włos się jeżył na głowie. W efekcie niektórzy słuchacze nie podzielili zachwytu krytyków i wymiękli już na starcie, czyli gdzieś w połowie pierwszego utworu, „Sweet Love For Planet Earth”. A my, na moment rozdziawiliśmy usta z wrażenia, i choć nie uklęknęliśmy, to chyba większa część redakcji podpisze się pod moimi słowami, że w tym szaleństwie była metoda.
Ponownie jesteśmy jednak z wami, bo kolejna płyta Fuck Buttons dostarcza znaczących zmian. I nie jest to kierunek, który mógłby ich przybliżyć przykładowo do gitarowych ekstremistów z Wolf Eyes. Spazmatyczne wokale zostały zredukowane do zera, a noise’ową tkankę nasączono olejkami łagodzącymi i kremikami nawilżającymi. W efekcie uwypukliły się elektroniczne węzły, które na poprzedniej płycie, co prawda mocno poluzowane i powycierane, to jednak trzymały muzyczną całość w ryzach. Oprócz tego na „Tarot Sport” pojawiają się trochę opuchnięte, ale jednak wyraźnie ckliwe melodyjki w duchu M83, czego dobrym przykładem jest „Olympians”. U Fuck Buttons także po staremu. Dalej rozwijają swoje kompozycje w żółwim tempie, opierają na prostych motywach, a nawet kopiują (no, prawie!) patenty z poprzedniczki; „The Lisbon Maru” to powtarzanie dwóch niezbyt skomplikowanych akordów, których sekwencja rzadko jest przerywana czy wzbogacana o dodatkowe dźwięki.
„Tarot Sport” budzi także uzasadnione skojarzenia ze sceną minimal techno w duchu wydawnictw z Kompaktu. Pod tym względem to chyba największa nowość, przez co fragmenty tej płyty mogą sprawdzić się jako interesujące przejścia w niejednym secie didżejskim. Specyficzna transowość była już oczywiście obecna na „Street Horrsing”, ale raczej należało ją postrzegać w kategorii plemiennej mantry. Tym razem wszystko mamy wyłożone jak na tacy. Dzięki temu Fuck Buttons mogą się pochwalić dużo bardziej przystępnym materiałem, z większą zawartością plastiku, ale jego ważność wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem wyraźnie się skraca. Ten, wydawałoby się, mały niuans ma jednak duże znaczenie przy ocenie, którą niniejszym wlepiam.
Komentarze
[23 stycznia 2010]
[21 grudnia 2009]
[19 grudnia 2009]
[16 grudnia 2009]
[15 grudnia 2009]
[14 grudnia 2009]