Indigo Tree
Lullabies Of Love And Death
[Ampersand; 5 października 2009]
Reportażysta w swojej pracy niejednokrotnie sięga po „kciuk olbrzyma” – przypatrując się rzeczom na pozór małym czy banalnym, ukazuje sprawy wręcz fundamentalne. W przypadku było nie było dziennikarstwa muzycznego rzecz ma się nieco podobnie – wystarczy wąski „kąt”, autorska perspektywa, by umiejętnie przedstawić dany album i jego twórców.
Niespodziewany debiut podwrocławskiego duetu Indigo Tree oferuje – co już samo w sobie jest pewnym ewenementem na krajowej scenie – szeroki kąt interpretacyjny. Można zacząć od przedstawienia muzyków tworzących zespół, opisując ich do bólu zwyczajną historię wzajemnego poznania i rodzącej się na kanwie wspólnych zainteresowań przyjaźni.
Filip Zawada (znany głównie jako basista, do albumu „Do mi no”, Pustek) i Peve Lety (bliżej niezidentyfikowany bard) poznali się przez portal MySpace, a spotkali żeby nagrać muzykę do filmu. Warto podkreślić technologiczny paradoks ich relacji – Filip jest aktywnym blogerem, Peve swój nieskomplikowany styl gry na gitarze wzmacnia klimatycznymi efektami (echo, pogłos), ale większość utworów została zarejestrowana za pierwszym podejściem, żeby nie psuć ich spontanicznego ducha. W podobnie spontanicznym odruchu gotowy materiał chcieli udostępnić w sieci za darmo, ale szybko zgłosiło się do nich aż trzech wydawców – album wydała (w końcu) niszowa wytwórnia Isound, a dokładnie jej imprint Ampersand. Liczba trzy – jak wiadomo magiczna – okazuje się w przypadku Indigo Tree znamienna, bo na przemian niepokojące i melancholijne, ale zawsze przyjemnie organiczne brzmienie albumu to zasługa realizatora dźwięku, Michała Kupicza, któremu najlepsze referencje wystawiają sami muzycy. Michał jest genialnym realizatorem – twierdzi Zawada, dodając przekornie: Jeżeli ktoś wyznaje zasadę, że wszystko się da zrobić, to mnie to uspokaja – z taką osobą mógłbym nagrać płytę w basenie, przy zapewnieniu, że prąd mnie nie kopnie!
Ale ostrożnie, bo „Lullabies Of Love And Death” potrafi zelektryzować. Póki co głównie rodzimych krytyków, którzy podejmując się próby interpretacji rzeczonego albumum często i gęsto puszą się nad perspektywą patriotyczną – album trzyma światowy poziom, a brzmi co najmniej tak, jakby był szlachetnym odpryskiem twórczości legendarnego Neila Younga – budując na mocno nadwątlonym (własnym!) ego roszczeniowe teorie o ewentualnym powodzeniu płyty na Zachodzie – gdyby Indigo Tree było duetem amerykańskim albo angielskim, modne serwisy internetowe i blogi promowałyby go teraz na potęgę. Łatwiej wszak przeklinać muzyczną prowincjonalność Polski, niż zgodzić się z rezolutnym Zawadą (internet sprawia, że jesteśmy na Zachodzie) czy lekko ironicznym Letym (płyta ukazała się w najbliższym Zachodowi wschodnim kraju).
Łatwiej też rodzimym dziennikarzom sypnąć enigmatyczną litanią nazw, niż wypunktować konkrety, choć najmocniejsze, singlowe „iamthecar” wręcz krzyczy od nawiązań do Animal Collective (skoczny, skąpany w pogłosie riff, przełamany miarowym hand-clapem). „Burntsugar” udowadnia, jak intrygująco mogłoby brzmieć Wavves (refren jak z „Weed Demon”), gdyby nie nagrywali na narkotycznym speedzie. Z kolei delikatnie plemienne „houseofevil” budzi skojarzenia z lekko przećpanym Chadem VanGaalenem, a „bluemyeyes” utylizuje woodsowe patenty (piskliwość wokalu, niedbałe frazowanie gitary) na rzewną balladę... A to raptem kilka pierwszych tracków! Nie żebym popadał w piętnowaną trochę wyżej przesadę, ale to naprawdę nieskomplikowana muzyka – niektóre kompozycje to ledwie zarysowane szkice (niepokojące „carwheel”) – budowana w oparciu o sprawdzone patenty jakby z podręcznika mającego zapuścić brodę barda (vide josegonzalezowe „kitchenoflove”), wciąż zasłuchującego się w szumiące kasety przed lat (niesione zwiewną partią klawiszy „darkarethedays”).
Sporo w tym uroku, analogowej ciepłoty – delikatnie zarysowane dęciaki w ademowym „nightwaves” – ale i sprawnej erystyki, bo na zaproponowaną przez Indigo Tree senną konwencję łatwo przystać, pogrążając się w misternie tkanej sieci introwertycznych kołysanek, ale po przebudzeniu w pamięci niewiele zostaje. Taka jest przypadłość snów, taka jest konsekwencja obranej stylistyki, która częściej niż na konkretnym przekazie – my nie piszemy piosenek, my je śpiewamy, twierdzi Lety – bazuje na trudnym do sprecyzowania ładunku emocjonalnym. Być może nie warto używać słów do wyrażania emocji – filozofuje Zawada. Być może...
Problem w tym, że Indigo Tree proponuje muzykę równie piękną, co ulotną, eteryczną wręcz – wystarczy na chwilę „odpłynąć” by zgubić ciągłość, by dobrze zapowiadający się materiał utonął w wodach niedoprecyzowania i niedookreślenia. Choć znajdą się i tacy, którzy ową narkotyczną naturę „Lullabies Of Love And Death” docenią.
Reportażysta w swojej pracy niejednokrotnie, mimo sympatii do opisywanych bohaterów, musi ukazać ich smutną, zgubną naturę. W przypadku było nie było dziennikarstwa muzycznego rzecz ma się nieco podobnie, a recenzentowi pomimo sympatii i dobrych chęci przychodzi obok bezapelacyjnych atutów albumu – pionierskie w kontekście krajowej sceny inspiracje folkową spuścizną Ameryki – wytknąć także jego niedociągnięcia czy stracone szanse. Ale jak na razie ich zapał do grania jest ogromny, a follow-up debiutu ponoć tuż za rogiem.
Przytoczone wypowiedzi muzyków i cytaty z prasy „muzycznej” pochodzą ze zbiorów zespołu zgromadzonych na MySpace’owym blogu.
Komentarze
[13 września 2010]
[11 lipca 2010]
tak banalne
[25 listopada 2009]
[21 listopada 2009]
z racji nieznajomości tego wycinka twórczości Pana Zawady ograniczyłem się do muzyki. brak ów już nadrabiam;]
[21 listopada 2009]
W sensie Ris Paul Ric? Hmm, jeśli tak to chyba jednak niekoniecznie - Richards był jednak na "Purple Blaze" znacznie bardziej popowy, prince'owski i jakiś taki nooo, już nawet nie tyle lepszy, ile bardziej konkretny jednak i to mimo tych ambientowych wstawek Heckera.
[21 listopada 2009]
[21 listopada 2009]
[21 listopada 2009]
[21 listopada 2009]
[21 listopada 2009]
Indigo Tree to może nie jest jeszcze zespół wybitny ale już sygnalizujący, że sporo można i zachód (artystycznie) majaczy już gdzieś w zasięgu wzroku.
Niestety większość z nas ma gdzieś rodzimą scenę.
[20 listopada 2009]