Oneida
Each One Teach One
[Jagjaguwar; 14 października 2002]
"Each One Teach One" to kolejny przeoczony w naszym kraju album formacji grającej jedną z najmniej strawnych odmian indie rocka. Oneida, bo o niej mowa, to przykład na to jak grać, aby absolutnie przekreślić swoje szanse na listach przebojów i z każdą kolejną płytą palić za sobą mosty popularności. Ci, którzy słyszeli poprzednie dokonania tej kapeli, mniej więcej wiedzą, czego się spodziewać. Pozostali będą prawdopodobnie nie tylko zaskoczeni, ale także zniesmaczeni. Zespół Oneida od początku działalności stał bowiem na krawędzi dobrego smaku i wytrzymałości nerwowej potencjalnych odbiorców. Teraz zrobił ogromny krok naprzód...
Powiem od razu, żeby nie było wątpliwości. "Each One Teach One" to nie jest zła płyta. Znajdą się nawet tacy, którzy powiedzą o niej - rewelacyjna. Po prostu słuchacz nieprzyzwyczajony do pisków, zgrzytów, hałasów, mocnych przesterów, silnej psychodeli i nietypowego eksperymentatorstwa, zostanie znokoutowany w pierwszej rundzie pojedynku z tym materiałem. Taki już urok tej muzyki.
Album podzielony jest na dwie części, wydane na osobnych płytach. Pierwsza zawiera dwa utwory, i co ciekawe jest mimo to dłuższa od drugiej. Oneida uderzyła z grubej rury. Kawałki "Sheets Of Easter" i "Antibiotics" wgniatają w ziemię. Pierwszy z nich początkowo śmieszy. Po trzech minutach zaczyna irytować, po pięciu zaczyna wkurwiać, po ośmiu męczy. Prawdopodobnie rzadko kto wytrzymuje pełne 14 minut! To męczące, monotonne wybijanie szybkiego rytmu na perkusji, praktycznie bez żadnej melodii i tekstu. Nie jest to loop, bo bębniarzowi zdarza się zrobić przejścia, gitary aż trzy razy zmieniają na niespełna dwie sekundy akord, a wokaliści (albo raczej krzykacze) drą gardła w różnych momentach i z różnym natężeniem. To prawdziwa próba wytrzymałości i cierpliwości dla fanów tej grupy. Ja wytrwałem, bo po cichu liczyłem na nagrodę pod koniec utworu. Czy się doczekałem, nie powiem - sprawdźcie sami. Drugi kawałek nie przynosi wcale ukojenia. Dzieje się co prawda więcej niż na "Sheets Of Easter", ale całość opiera się na tym samym pomyśle - zmęczyć słuchacza monotonią i zgrzytem, przy okazji wyrzyć się trochę na instrumentach. Trzeba przyznać, że panom z Nowego Yorku wychodzi to jak mało komu. Nawet specjalizujący się w tego typu zagrywkach Liars muszą uznać wyższość starszych kolegów z zespołu Oneida. Jest to kawał absolutnie niestrawnej bodaj dla nikogo muzyki. Pomysł z umieszczeniem tych dwóch numerów na osobnej płycie uważam za godny nagrodzenia. Z pełnym rozgrzeszeniem można po jednorazowym przesłuchaniu więcej nie wyciągać tego krążka z pudełka.
Po dokonaniu gwałtu na uszach, nerwach i psychice słuchaczy, Oneida powraca do stylu, który zdążyła wypracować na czterech poprzednich płytach. Brzmieniowo niewiele różni się od poprzedniej "Anthem Of The Moon" - już pierwszy, tytułowy utwór (swoją drogą świetny kawałek) sugeruje, że rewolucji muzycznej nie będzie. Kroczymy sprawdzonymi, przetartymi szlakami. Może się jedynie wydawać, że elektryczne gitary zostały mocniej wyeksponowane. W kolejnych utworach dominują dysonanse gitarowe i elektroniczne, oraz udziwniony wokal. Wszystko to nałożone na średnie tempo pokręconej nieco perkusji. Początkowo ciężko cokolwiek z tej muzyki wyłapać. Dopiero przy uważnym wsłuchaniu się (najlepiej za którymś tam razem) można doszukać się nawiązań do psychodelicznych nagrań z lat 70-tych (wbrew twierdzeniu niektórych krytyków niewiele jednak tu podobieństwa do stoner rocka) oraz klasyków punk rocka, takich jak MC5 czy The Stooges. Do końca płyty przeważają jednak pojechane brzmienia, zgrzyty i piski. Dwa, może trzy kawałki zasługują na większą uwagę. Tytułowy "Each One Teach One", który jest chyba najbardziej melodyjny na płycie, "People Of The North" (nowa wersja kawałka z poprzedniej płyty) i może "Sneak Into The Woods" - dobry, bo krótki... Reszta nie zostawia po sobie niczego w pamięci. A szkoda, bo przy odrobinie wysiłku i pomysłowości dałoby się na tym pomyśle stworzyć wartościowy album (do tego trzeba by jednak wprowadzić więcej urozmaicenia w poszczególnych utworach). A tak zespół udowadnia, że dążenie do stworzenia muzyki hałaśliwej i pokręconej nie może być celem samym w sobie.
Jeżeli można o muzyce powiedzieć, że jest popieprzona, to Oneida z uporem właśnie taką muzykę nagrywa. Próżno szukać tu lekkich melodii do posłuchania wieczorem czy rytmicznych utworów do potańczenia. Zespół nie uznaje granic stylistycznych - jeśli coś da się zagrać, to oni prędzej czy później to zrobią. Byle tylko trzymało się jako tako rocka. Nie ważne, że czasem prawie nie da się tego słuchać, że odbiorcę bolą uszy albo przechodzą ciarki. Dobrze, że zespół eksperymentuje, tyle, że część ludzi może sobie zadać pytanie, czy aby rzeczywiście tędy droga. Ogólnie panowie z Nowego Yorku, moim zdaniem, tym razem troszkę przesadzili. Po odłożeniu pierwszego krążka zostaje nam niespełna pół godziny muzyki, na dłuższą metę monotonnej i nużącej, choć z chlubnymi wyjątkami. Materiał tylko dla fanów. Chyba, że ktoś koniecznie chce się przekonać co to znaczy niestrawna muzyka. A może właśnie tak trzeba dzisiaj grać? Z pewnością Oneida jest rozpoznawalna, charakterystyczna. I to właściwie tyle, co można obiektywnie powiedzieć... Ocenę pozostawiam każdemu z osobna...
Komentarze
[26 lutego 2016]