Charlotte Hatherley
New Worlds
[Little Sister; 19 października 2009]
„The Deep Blue” może nie być jednym z najlepszych albumów tej dekady, ale jest z pewnością jednym z najładniejszych. To zapomniane, bezpretensjonalne słowo, którym modna młodzież dawno już przestała opisywać muzykę, pasuje jak ulał do tamtego longplaya – płyty, w której ciężko dopatrywać się wizjonerstwa, ale trzeba być głuchym, by nie zauważyć jej ogromnego powabu. Dlatego od momentu poznania krążka późną zimą 2007 roku powracałem do „The Deep Blue” bardzo regularnie, zanurzając się w cudownych, XTC-owskich harmoniach, multiinstumentalnych aranżach i pozbawionym kompleksów, kapitalnym songwritingu Angielki. Sam bym nagrał większość z tych piosenek, gdybym umiał, i gotów byłem się zakładać, że po takim wstępie dziewczyna będzie rządzić latami. W tych okolicznościach przyrody przytrafiło się jej „New Worlds” – jedna z ostatnich płyt dekady 00’s, na które czekałem szczerze i z wypiekami.
Już ujawniony późną wiosną singiel „White” nastrajał ostrożnie, polegając prawie w całości na motorycznej grze sekcji rytmicznej i gitarowym riffie. Mimo to bronił się, uciekając w melodyjny, roztańczony indie-pop w stylu późniejszych nagrań Orange Juice. Niestety, brzmienie „White” nie było fałszywym alarmem. Na trzecim albumie Charlotte wróciła do języka, jakim posługiwała się na debiucie „Grey Will Fade” z 2004 roku – idiomu z grubsza ujmując „indie”. Z baśniowości „The Deep Blue” pozostało niewiele, właściwie tylko „Cinnabar” (bo przecież nie kabaretowy, anglofilski „Firebird”). Pałeczkę Charlotte przekazała bębnom, basowi i gitarom, próbując zdominować album ekspresją swojego wokalu i angularnymi riffami. Efekt tego był łatwy do przewidzenia – płyta, która przypomina PJ, za przeproszeniem, Harvey. To jest problem, jeśli się nie szaleje za PJ Harvey.
W skali talentu, którym Charlotte zdążyła się wcześniej pochwalić, „New Worlds” okazuje się rozczarowaniem. Hatherley zrezygnowała ze swoich największych atutów. Raz: umiejętności budowania niezwykle plastycznych, będących przykładem dobrego smaku harmonii. Dwa: usprawiedliwionych pretensji pod adresem starej dobrej anglosaskiej szkoły pisania popowych piosenek (wskazówki: Wilson, McCartney, Costello, Bush, Partridge). Trzy: eklektyczności pozwalającej jej swobodnie przeplatać wątki nowofalowe z barokowymi, indierockowe z balladowymi, nie brzmieć jak revival czegokolwiek. To się niby tak mówi, ale nie każdy potrafi w tej samej siatce nosić jajka, nożyczki i dwulitrową colę.
Nie można powiedzieć, żeby Charlotte zapomniała nagle, jak się pisze piosenki – po prostu przestała pisać zajebiste na rzecz niezłych i średnich. „New Worlds” wciąż zapewnia sporą ilość fajnych hooków, zwykle prezentowanych w pierwszych taktach utworów. Nie ma jednak lekkości i magii, która wkradała się w zakręconym do granic możliwości motywie przewodnim „Behave”, absurdalnie partridge’owskim „Wounded Sky” albo cukierkowym melodramacie „It Isn’t Over”. Tam Chaz brzmiała jak zakochana, rozkwitająca, odkrywająca sama siebie dziewczyna, tu zżera ją rutyna, codzienność, wróciła z pracy i musi pozmywać. Także ja Hatherley znam i Charlotte, fajna, ale...
Komentarze
[23 listopada 2009]
[23 listopada 2009]