Kings Of Convenience
Declaration Of Dependence
[EMI; 20 października 2009]
Najbardziej kreatywna jednostka współczesnej muzyki? No nie wiem. Znalazłaby się zapewne spora grupa, wskazują na któregoś z członków Animal Collective. W kontekście ostatnich wyczynów Wayne’a Coyne’a są pewnie i tacy, którzy w liderze The Flaming Lips upatrywaliby kandydata do powyższego miana. A co z Bradfordem Coxem? Muzykami Gang Gang Dance? Całą rzeszą młodych gniewnych, którzy ostatnimi czasy namieszali nam w głowach? W każdym razie na pewno jest w czym wybierać. Wybiorę więc i ja, a stawiam na Erlenda Øye.
Nie będę ukrywać, że zalatujące na kilometr przesadą docenianie Norwega ma trochę prowokacyjny charakter, ale mocno irytuje mnie powszechne podejście („po macoszemu”) do twórczości skandynawskiego muzyka. Zazwyczaj wszyscy zawsze wiedzą o nowych wydawnictwach, w który maczał palce Øye, ba, większość z nas obowiązkowo po nie sięga. Niemniej płyty Kings Of Convenience czy The Whitest Boy Alive nigdy nie cieszyły się estymą pierwszoplanowych, obowiązkowych premier, w stosunku do których można by używać określeń innych niż „dobra rzecz, niewybitna, ale powyżej średniej”. Winę za taki stan rzeczy ponosi i Norweg, ale i sami słuchacze. Twórczość Erlenda Øye nigdy bowiem głośno nie krzyczała, nigdy się specjalnie nie narzucała, nigdy nie można było określić jej mianem efektownej. „I'd Rather Dance With You” (Kings Of Convenience) i „Burning” (The Whitest Boy Alive) czyli dwa najbardziej chwytliwe utwory Skandynawa mieszczą się gdzieś na dalekich obrzeżach pojęcia przebojowości, a do worka z najznakomitszymi kompozycjami stworzonymi przez jego projekty i tak wypadałoby wrzucić zupełnie inne piosenki. Solową płytę Øye z 2003 roku, mimo fantastycznych gości, światowych producentów (Prefuse 73, Morgan Geist i inni), dzisiaj pamięta naprawdę niewielu. Norweg spreparował także bodaj najlepszą do tej pory składankę z serii „DJ-Kicks” w historii całej tej inicjatywy. I co? I nic. Odrobinę słabsza od poprzedniczki tegoroczna płyta The Whitest Boy Alive znów oddaliła Øye od osiągnięcia statusu, który mu się słusznie należy, ale zabiera on głos raz jeszcze – po 5 latach wraz z Eirikiem Glambekiem Bøe reaktywowali Kings Of Convenience.
„Quiet Is The New Loud” miało swój piękny, niezapomniany moment („Winning A Battle, Losing The War”), „Riot On An Empty Street” czarowało dwoma, zgrabnymi singlami i uwodziło duetami z Leslie Feist, a „Declaration Of Dependence” zbiera to, co w twórczości Øye i Bøe było do tej pory najlepsze. „Mrs. Cold” i przede wszystkim „Boat Behind” znów wymiatają w kategorii kameralnego, intymnego przeboju. Nie wiem, czy istnieją jeszcze na tym świecie delikwenci, którzy przy Kings Of Convenience przywoływać będą nazwiska wyciszonych, wrażliwych singer/songwriterów pokroju Nicka Drake’a czy Elliotta Smitha. Wraz z trzecią płytą Norwegowie ugruntowali bowiem najważniejsze wyznaczniki swojego cudnego stylu, w żadnym momencie „Declaration Of Dependence” nie można mieć wątpliwości, że oto słuchamy właśnie TEGO zespołu. Delikatność każdego dźwięku, wyważony emocjonalizm, beztroski spokój – tylko Øye i Bøe opanowali to do perfekcji. Nawet wykonawcy z polskim rodowodem zaczęli inspirować się akustycznym kunsztem skandynawskiego duetu. Przy okazji debiutu Twilite skojarzenie z twórczością Kings Of Convenience było czymś absolutnie naturalnym.
Słuchacz jednak zaprogramowany jest tak, by szukać w muzyce hooków, kompozycyjnych wymiataczy, innych ochów i achów, zgodnie z coraz bardziej uprawomocniającą się teorią o zaniku płyty jako całości na rzecz zbiorów oderwanych od albumowego kontekstu piosenek. Kings Of Convenience sprawy nie ułatwiają. Norwegowie cały czas idą jakimś bocznym torem, jakby wierząc w wydawnictwo muzyczne jako integralną całość. Na „Declaration Of Dependence” każda kompozycja mogła by być i nie być wypełniaczem, a wyciąganie z płyty pojedynczych piosenek zdaje się nie mieć większego sensu. Niewielu jest akustycznych wykonawców, którzy potrafią zatrzymać przy sobie słuchacza na dłużej. Idealistycznie jednak wierzę, że duetowi Kings Of Convenience kiedyś się to uda.
Komentarze
[21 grudnia 2009]
[19 listopada 2009]
[10 listopada 2009]
Moje pierwsze skojarzenia też uciekły w stronę Simon & Garfunkel, no ale to było kilka lat temu przy "Riot on an Empty Street" i chodziło głównie o pewien rodzaj celowego wyciszenia i w tych - bądź co bądź - natychmiast wpadających w ucho kawałkach. No i te aksamitne wokale, ta mgiełka, to chyba było to. Dzisiaj chętniej przywołałbym Nicka Drake'a.
[7 listopada 2009]
[7 listopada 2009]
Nie przeszkadza mi brak szumu wokół postaci Erlenda. Prawdopodobnie to jest powodem, iż jest on ciągle tak magnetyczną osobowością dla wszystkich zainteresowanych jego twórczością. Dla mnie jest cichym idolem, sprawdzam chyba wszystko w czym maczał palce i, być może to zwyczajna słabość, ale wyceniam wszystko to zdecydowanie powyżej średniej. delikatna barwa głosu, chwytliwe poruszające melodie, charyzma, nadaktywność i właśnie ta jednoczesna ciągła obecność gdzieś obok całego niezal-światka. Dziwne jest to, że wydaje się być facetem, którego bez problemu mozna spotkać gdzieś na ulicy cudownie kowerującego jakiś popowy hicior a jednocześnie jest w pewnien sposób nierealny (czekam na dzień gdy zobaczę go na żywo w jakimkolwiek ze swoich projektów).
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
Ostatecznie z miłości do duetu i samego Oye też dałabym chyba 7.
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
S&G byli jednak bardziej piosenkowi. A tegoroczna płyta KoC jest świetną puentą ich twórczości i znakomitym dowodem na to, że obracając się ciągle w dokładnie takiej samej stylistyce, aż 3 razy można było zrobić coś naprawdę fajnego.
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]