The Flaming Lips
Embryonic
[Warner Bros.; 13 października 2009]
Sezon na tani jesienny egzystencjalizm uważam za otwarty. Weronika postanawia umrzeć, Joanna Brodzik rzuca pracę w agencji reklamowej i wyjeżdża na wieś, Marcel Proust odpoczywa w cieniu zakwitających dziewcząt, Paweł Sajewicz czyta „7 nawyków skutecznego nastolatka”, a ja, domagając się swojej porcji odpowiedzi, kieruję wzrok w stronę futrzanego obicia „Embryonic” i zaczynam od końca, od „Watching The Planets”. Coyne nie ma dla mnie dobrych wieści – Oh, oh, oh, finding the answer / (...) / Finding that there ain't no answer to find – a sprawa wydaje się tym bardziej poważna, że jego obwieszczeniu towarzyszy ponury marsz szwadronu śmierci. Gdy apokaliptyczne bębny Drozda zwiastują koniec świata, sięgam po żyletkę i napuszczam wrzątku do wanny, bo Coyne wykorzystuje moją ufność i zamiast mnie pocieszyć, uderza w najbardziej czułe punkty roztrzęsionego jestestwa. Odmawia prawa do istnienia wielkiej tajemnicy, za której parawanem, zwykła kryć się pomoc (burning the Bible tonight); wiedza = niewiedza. W kosmologii Flaming Lips nie ma żadnej tajemnicy; pytania pozostaną bez odpowiedzi, a my będziemy kulić się w obliczu gwiazd. I gdy już tulę mojego kota na pożegnanie, drugą ręką pisząc „życie boli”, Coyne na fali niespodziewanego, euforycznego crescendo, postanawia mnie odratować, wykorzystując tę samą uniwersalną symbolikę, którą przed chwilą siał zniszczenie – See, the sun’s gonna rise / And take your fears away – i po którą od tysięcy lat sięga człowiek, by wytłumaczyć się z sensu, jaki nadaje życiu. Słońce wschodzi i zachodzi, i na miejsce swoje spieszy z powrotem, i znowu tam wschodzi, a ja przypominam sobie, czym jest równowaga emocjonalna, i mam ochotę poprężyć klatę, bo wiem, że mój sposób na jesienną chandrę jest jednak najfajniejszy.
Choć muszę przyznać, że gdy się spojrzy na te fragmenty powyżej, to niby nie bardzo jest się czym podniecać – wrażliwi licealiści piszą takie rzeczy w zeszycie od matematyki dopóki nauczycielka nie wyrwie ich z letargu. I rzeczywiście, tekstowo Coyne jak zwykle porusza się w obrębie kilku elementarnych filozoficznych aforyzmów dla ubogich. Z ich lektury dowiemy się między innymi, że nie ma tej jednej jedynej prawdy, żadnego systemu, który nami steruje, poza tym sami sprawujemy nad sobą kontrolę, istotą życia jest życie jako takie i ewentualnie miłość, a ponieważ wszystko nieuchronnie zmierza ku śmierci, powinniśmy zrozumieć śmierć, by móc cenić życie, cierpieć, by móc zrozumieć miłość itp. Można by tak długo, zwłaszcza że na „Embryonic” Coyne się nie pierdoli – tutaj każda piosenka jest swego rodzaju bojem o wszystko, palcem oskarżycielsko wymierzonym w Boga. Każdą z tych jego sentencji możemy wydrukować na komputerze i powiesić obok kalendarza z aforyzmami Paulo Coelho. Albo lepiej – pobawmy się w skojarzenia muzyczne. „The Impulse” naucza o samoakceptacji oraz – co za tym idzie – szczęściu i równowadze wewnętrznej równie przekonująco co Christina Aguilera w swoim „Beautiful”. „Powerless” w podobnym tonie boryka się z egzystencjalnymi lękami i problemem braku pewności siebie, które to kwestie stanowią leitmotiv hitu Shauna Bakera „Hey Hi Hello”. Z kolei „I Can Be A Frog” to pochwała miłości, tak samo rozkoszna i ujmująca co „Niech mówią, że to nie jest miłość” Piotra Rubika.
Shaun Baker, Aguilera, Coyne czy Piotr Rubik mogą sobie spokojnie przybić piątkę, bo tak naprawdę próbują powiedzieć dokładnie to samo, zmierzając w mniej lub bardziej pokrętny sposób do tych samych ogólnych prawd, których w naturze występuje ściśle ograniczony zbiór. Zresztą od czasu „Soft Bulletin” specjalnością Flaming Lips było ostentacyjne żerowanie na najniższych – (względnie) uniwersalnych – lękach i emocjach, przy jednoczesnym stosowaniu relatywnie prostych, momentami wręcz sztampowych, środków wyrazu, które składały się na ten ich pompatyczny pop. Tyle że w tym przypadku cała ta ostentacyjna ckliwość, przerysowana, kreskówkowa przaśność i bufiasty nadmiar formalny nie służyły infantylizacji dyskursu, lecz neutralizowały tę egzystencjalną czy wręcz funeralną seriozność, której w innym wypadku – zupełnie na serio – nigdy nie udałoby się im przemycić bez popadania w banał i grafomanię. Ten karkołomny wybieg, który zadziałał zarówno na poziomie tekstowym, jak i muzycznym, był równie imponujący, co trudny do powtórzenia. Coyne zdawał sobie sprawę, że każde delikatne wahnięcie, formalne czy treściowe, może spowodować, że stan idealnej równowagi – zestawienie komiksowości i powagi, sztampy i uwznioślenia – zostanie zaburzony, a Flaming Lips skończą jako autorzy ścieżek dźwiękowych do kolejnych odcinków „Hannah Montana”. Okej, koniec końców nie doszło do katastrofy, ale wyglądało na to, że zadowala ich bezpieczne wyjeżdżanie resztek paliwa, zagwarantowanych formułą kreskówkowego, patetycznego popu. Bo choć począwszy od „At War With The Mystics”, nie byli już w stanie odtworzyć tego idealnego balansu, za bardzo bali się porażki, by zaryzykować i zacząć od nowa.
Wszystkiemu winne było rozwrzeszczane ego – przyczyna, a nie pochodna, wypalenia czy tam niemocy twórczej – poskromione raz na zawsze, o czym informuje Coyne na openerze drugiego z krążków, „The Ego’s Last Stand” i w co trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę WIELKOŚĆ „Embryonic”. Zaczyna się niepozornie – Coyne tłamsi ego (Tending their wants / Standing in their places / Oh, their ego is crushed) niemal a cappella, gdyby nie jednostajne, przerywane frazowanie basu, jakieś tam losowe brzęczenie i rachityczne chórki Drozda. Spoko, też czasem mam nastrój na podobne deklaracje, ale żeby tak coś serio, to raczej nie, bo tę szlachetną autokastrację poprzedza upodlająca podróż do ścisłego kibla naszej plugawej podświadomości, który na co dzień skrywa słodka mgiełka zaprzeczenia. Tyle że zanim zdążę rozważyć wszelkie za i przeciw, zaczyna się potworny rozpierdol – świadectwo bolesnego samopoznania – któremu jednak bliżej do „One Of These Days” Pink Floyd niż jakiejś tam nieskoordynowanej młócki. Pośrodku tego pozornego chaosu Flaming Lips poruszają się z wielką gracją, modulując melodię przy pomocy minimalnego podbicia tonacji i lekkich wahnięć rytmiki. Trwa to niespełna minutę i urywa się nagle, dając miejsce kolejnej partii chórków Drozda, ślicznym klawiszowym zdobieniom na drugim planie i plastycznym wizjom Coyne’a – A man holds a gun / There’s no explanation / Oh, he shoots at the sun. Tym samym po przejściu nawałnicy dokonuje się katharsis, nawet jeśli to, co słyszymy, to tylko strzępki narracji, jakiś tam ciąg luźnych skojarzeń. Tak z grubsza wygląda nowy pomysł, jaki mają na siebie Flaming Lips – muzyczny i tekstowy Disneyland zastąpiła tekstowa i dźwiękowa miazga.
Zresztą mieniąca się na różowo paleta barw, z jaką byli dotychczas kojarzeni, została poszerzona o czerń i mroczne rejony pokrewne już przy okazji „Christmas On Mars” i na „Embryonic” dominują właśnie te ich soundtrackowe środki wyrazu. W gruncie rzeczy chodzi tu o pewien wspólny zestaw zgrzytliwych, metalicznych dźwięków lub zwartych, okrojonych do minimum, oszczędnych melodii, skalibrowanych na wywołanie taniego dreszczyku wynaturzonymi odwołaniami do miasta, masy i maszyny. Sentencje Coyne’a, które wydobywają się z wadliwego megafonu, brzmią jak dworcowe obwieszczenia, krótkie klawiszowe zdobienia tworzą coś na kształt pochodu ringtone’ów, a tętniący bas i przesterowana perkusja odmierzają puls taśmy produkcyjnej. To taki krajobraz po bitwie – jeśli akurat nic nie zakłóca melodii, to tak jak w przypadku „Evil”, jest ona krucha i wyciszona, pomimo wspomagających orkiestracji. Gdy już przyzwyczaimy się do tego lamentu, w połowie kompozycji pojawiają się tłamszące resztę, porażające dźwięki jakiegoś dźwigara, prasy czy czegokolwiek. Flaming Lips osiągają w ten sposób nastrój swojskiej, w gruncie rzeczy, dehumanizacji, bo to przecież nasze naturalne środowisko i zestaw dźwięków, które wyznaczają i porządkują nasz codzienny rytm życia.
Drozd i Coyne zahaczają tym samym o rejony pokrewne ścieżkom dźwiękowym filmów, stanowiących bezpośrednią inspirację dla ich kameralnej space-opery („Głowa do wycierania” Lyncha i „Odyseja kosmiczna” Kubricka), przygotowując jednocześnie grunt do ciężkich rozpraw egzystencjalnych. Wobec Przedsiębiorstwa Zła w całym jego majestacie staje człowiek, gotów – jak w „Świętej górze” Jodorowsky’ego – poznać wielką tajemnicę i stanąć z nim do nierównej walki. Ale kończy się jak zwykle – święta góra to żart, a rozwiązanie jest rozczarowujące i trywialne: miłość. People are evil, it’s true / But on the other side they can be gentle too / If they decide – śpiewa cieniuuutkim głosem Drozd, a mnie stają przed oczami straceńcze próby koloryzowania rzeczywistości, podejmowane przez właścicieli lokalnego butiku Wszystko po 4 złote, którzy na przekór obumarłemu miastu, przekształcili swą zapyziałą norę w skarlały Disneyland z blachy falistej. Lub choćby mój sąsiad, który codziennie wychodzi przed blok, by udoskonalać ogród wyciętymi ze styropianu muchomorkami i bez końca przerabiać oczojebny, niestabilny karmnik (szerokim łukiem omijany przez ptaki). Może i jest to zupełnie jałowe w skali świata, bo raczej nie pomoże dzieciom w Etiopii, ale w indywidualnej mikroskali ma znaczenie fundamentalne.
No bo właśnie – to też nie jest tak, że Coyne wbija się na chatę tylko po to, żeby zepsuć nam imprezę, uświadamiając, że nie mamy się co w sumie cieszyć, bo i tak wszyscy umrzemy. To raczej taki orzeźwiający bitchslap, który może i w pierwszej chwili jest średnio przyjemny, ale na zasadzie hitchcockowskiego trzęsienia ziemi – czyli znowu jakaś podła sztuczka Coyne’a – przykuwa uwagę słuchacza na dłużej niż pięć sekund. I wtedy już łagodzi nasze świeże zaniepokojenie i rozbudzone lęki egzystencjalne tymi samymi truizmami, co zwykle – życie jest chujowe, zgoda, ale jest miłość, blablabla – z tym że w formie dalekiej od łopatologii. To w gruncie rzeczy garść niedokończonych, zawoalowanych opowiastek, krótkich narracji, które podobnie jak w „Ego’s Last Stand” stanowią raczej zestaw słów-kluczy, spustów do konkretnych emocji i skojarzeń, z których układa się większa całość. Choć to znowu nie tak, że idziemy w stronę Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach – Coyne porusza akurat te struny, które chce poruszyć (jak przystało na wytrawnego hochsztaplera), a słuchacz może się co najwyżej wkurwiać, że znowu go oszukano, bo ten tani kontrast (cierpienie vs miłość) w zespoleniu z muzyką jest nieodparcie wzruszający. Zresztą całe „Embryonic” działa na tej samej zasadzie – nawet instrumentalne około-minutowe odpały, będące czymś na kształt przerywników dla regularnych, piosenkowych, kompozycji. Pozornie bezmózgą napierdalankę sekcji rytmicznej w „Aquarius Sabotage” uroczo kontrapunktują mięciutkie kaskady klawiszy, udające harfę czy coś w tym stylu, no albo, jak to ktoś ładnie napisał, rozsypujące się po blacie kryształki. Flaming Lips próbowali już czegoś podobnego na „Mystics” w takim „The Wizard Turns On...”, ale to było jakieś takie nieśmiałe i jałowe. Teraz zrobiło się bardzo treściwie.
Gdyby obiektem beznamiętnych komentarzy Krystyny Czubówny była ludzkość, a nie słonie i antylopy, pewnie jej monolog brzmiałby jak „Gemini Syringes”. Tyle że tutaj wygłasza je językiem równań niejaki Dr Thorsten Wörmann, niemiecki matematyk z Universität Bonn, podczas gdy melodia, wznosząca się w tle na jednostajnym basie, klawiszach, cymbałkach i (znowu) kruchych chórkach Drozda, jest wręcz przeładowana emocjami. Utwór poprzez swój kontrast odsyła do „Stalkera” i archetypicznego starcia logiki i uczuć, które w filmie Tarkowskiego rozegrało się, w obliczu wielkiej tajemnicy, pomiędzy Stalkerem, Profesorem i Pisarzem. No bo te kwestie mógł przecież wygłosić sąsiad Coyne’a czy ktokolwiek, ale nie, to musiał być matematyk z tożsamością weryfikowalną w wyszukiwarkach, byśmy mogli uwierzyć w bajkę. Na podobnej zasadzie działa „Sagittarius Silver Announcement” – psychotyczna mantra jakiegoś kaznodziei, nawołującego do całkowitej uległości w kontekście anielskiej melodii, i zarazem studium charakteru autorytarnego (unicestwienie vs uległość), opisanego językiem muzyki. To zresztą punkt styczny z „Nocnym portierem” Liliany Cavani, który stanowił punkt wyjścia tekstów na „Embryonic”. „Powerless” początkowo nie wywiązuje się ze swojej pocieszycielskiej roli (No one is ever really powerless / That’s what she said when she gave me a kiss) i brzmi raczej jak epitafium czy wręcz marsz pogrzebowy. Ale potem za JEJ namową, kimkolwiek by nie była, wstajemy z kolan i podejmujemy walkę, a w tle rozkręca się najbardziej koszmarna, kanciasta solówka, jaką w życiu słyszałem, jakiś potworny klekot, negatyw łamiącego serce finału „Feeling Yourself Disintegrate”. I nagle wszystko wyhamowuje dzięki lekkiej manipulacji barwą i tonacją, przeistaczając się płynnie w przecudny finał. Podobnie „See The Leaves”, chyba najbardziej nieprzyjemny, drażniący utwór na „Embryonic”, który po fazie rozdygotanego, basowego kraut-rocka i serii kontrastów („dying again” vs „trying again”) przechodzi płynnie w balsamiczne klawiszowe outro á la pierwsze minuty „Equinoxe” Jeana Michela Jarre’a i zastyga na wielokrotnie powtórzonym „trying again”.
No i co w samym środku tego rozbuchanego konceptu robią MGMT i Karen O, a więc kolejno bohaterowie zajawki słuchaczy Radia Eska oraz królowa jednostrzałowców z Yeah Yeah Yeahs? Ano głównie figurują, bo chyba o to Coyne’owi chodziło. Ci pierwsi trafili akurat wyjątkowo źle, bo na „Worm Mountain” Drozd ściga się na perkusji z legendami grindcore’u, bezlitośnie masakrując ich wątłe wokale i grzechotki. Jednak przysługuje im krótki moment tryumfu, gdy ostatnia ze zwrotek zostaje przeciągnięta, a cały ten wielopiętrowy moloch ulega powolnej implozji, z której wyłania się treściwa retrospekcja ze „Sleeping On The Roof”. Tak mniej więcej wyobrażałbym sobie tło dźwiękowe do „Unterwelt”, nieistniejącego filmu Eisensteina i wytworu wyobraźni Dona DeLillo, w którym okaleczeni i upodleni więźniowie wydostają się z podziemi, miejsca ich kaźni, na powierzchnię, odzyskując, ale tylko na chwilę, godność i człowieczeństwo. Więcej szczęścia miała Karen – trafiła jej się amerykańska odpowiedź na polski klasyk „Halo To Ja” (pędzę do ciebie światłowodem). Śmieszne, że najbardziej ludzka, ciepła kompozycja na płycie (ten moment, gdy Coyne nie potrafi ukryć rozbawienia) jest de facto zapisem rozmowy telefonicznej. Orzolek na zamówienie Coyne’a przepoczwarza się w co popadnie, w swojej bezinteresownej niby-ofiarności uzmysławiając jałowość wszelkich wyższych idei, sponsorowanych przez ego, co zresztą stanowi idealne dopełnienie dla „The Ego’s Last Stand”, które poprzedza „I Can Be A Frog”.
No właśnie, istotny jest kontekst. „Silver Trembling Hands”, które jako promówka albumu nie rzucało na kolana, wtłoczone w krwiobieg „Embryonic” nabiera nagle fundamentalnego znaczenia, dzięki kluczowej złotej poradzie/panaceum: She forgets about the fear / when she’s high. No i znowu okazuje się, że w przypadku Flaming Lips 2+2 nie równa 4, bo „Embryonic” jako całość operuje poza równaniem, będąc czymś, co przewyższa sumę swoich składowych, kontynuując tym samym tradycję wielkich konceptualnych albumów z lat siedemdziesiątych (do nich zresztą jest „Embryonic” najbliżej). Tym niemniej od poszerzania muzycznych granic istotniejsza była sama treść – zaczęło się od furiackich freak-outów i właściwie na nich się skończyło – a że muzyka okazała się być tak zajebista, to jakoś wyszło swoją drogą. I cały ten ogrom „Embryonic” sprawia, że „Virgo Self-Esteem Broadcast”, pozornie zbędne i przegadane preludium do „Watching The Planets”, w kontekście albumu staje się jego najistotniejszym elementem. A matematyk po raz kolejny przykłada szkiełko i oko do naszych jesiennych lęków egzystencjalnych i wybebeszonych emocji: You think the forces have control, well, there are no forces and they have no control, it’s just you and me, and we fear anything that looks like the sun, and we, by our own design, are helpless, this is the beginning.
Komentarze
[15 stycznia 2017]
https://www.youtube.com/watch?v=ZqXj0RLV1RI
[15 stycznia 2017]
[10 maja 2013]
[26 kwietnia 2013]
[18 kwietnia 2011]
[25 czerwca 2010]
[6 marca 2010]
[14 stycznia 2010]
[10 grudnia 2009]
[29 listopada 2009]
[10 listopada 2009]
W ogóle taka recenzja, a Wy znowu o ocenach, litości. Ja wiem, jest XXI wiek, wszyscy cierpimy bombardowani informacjami, ale do pomiaru muzyki lepiej stosować metody jakościowe niż ilościowe ;)
[10 listopada 2009]
lol
[10 listopada 2009]
niby powinieneś coś kumać, a nic nie kumasz.
aha, co do twoich żarcików oraz inwektyw - HA (i po długiej przerwie)..... HA
No ale do rzeczy - bo znowu uciekasz od meritum - gdzie twoje osiągnięcia w muzyce - ... czyżby wielkie nic?
No peace. War.
[7 listopada 2009]
"Kurwa muzyka" to ta pani, która karmi nas przehajpami i która oferuje swe usługi takim jak ty, coby to w jej świetle mogli sobie ogrzać parówę.
Najpierw naucz się czytać ze zrozumieniem. Może i płyta The XX zasługuje na 7- i o tym właśnie napisałem, że to maksymalna nota, czyli że mimo wszystko ją akceptuję.
A lepszych jest mnóstwo rzeczy: chociażby wszystkie te, które z iksami wymienił w jednym szeregu pszemcio (no może prócz wild beasts) dalece wykraczają poza możliwości the xx i są to płyty o wiele lepsze.
Naklej se "indie" na czoło i idź potańczyć do jadło. Peace.
[7 listopada 2009]
[7 listopada 2009]
- Było aż 5 dyszek? Eee, chyba nie, 10 to ocena zarezerwowana dla kamieni milowych muzyki - pięciu takich albumów w ciągu ostatnich dwóch latach nie było (jeden chociaz był???), więc nie rozumiem żalów.
Inna kwestia jest taka, że rok mamy naprawdę dobry. Grizzly Bear, AC, Dirty Projectors, The XX, Wild Beasts, Flaming Lips. YLT - większość tegorocznych hajpów wymiata.
[7 listopada 2009]
Jak dla mnie legenda nic nie wniesie. No dobra chcecie to macie - Pitchfork daje bardziej odważniej oceny jak coś jest naprawdę ciekawego. A u Was widzę taki negatywny trend... tzn. wszystko już widziałem i nic mnie nie zaskoczy (...hmm zużycie materiału?). No to szczerze ile 9 i 10 daliście w ostatnich 2 latach (strzelam - nie więcej niż 5) - naprawdę jest tak źle z muzyką?
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]
[6 listopada 2009]