Sunset Rubdown
Dragonslayer
[Jagjaguwar; 23 czerwca 2009]
Z odbiorem niektórych płyt jest jak z żarciem naprawdę ostrych sosów. Normalnemu człowiekowi nawet ćwierć łyżeczki od herbaty tego szajsu, który ma 50 000 jednostek w skali Scoville’a (10 razy więcej od przeciętnej papryki Jalapeno), popali paszczę do tego stopnia, że poczuje tylko piekący ból. Prawdziwy smakosz jednak doceni i odkryje smaki przytłumione przez charakterystyczny efekt wywołany sparingiem śluzówki z kapsaicyną. Taki delikwent doświadczy radości, która wywołana będzie eksplozją endorfin uwalnianych przez kontakt z ostrością. W przypadku nowego albumu grupy Sunset Rubdown mamy do czynienia z podobną sytuacją. Dostajemy płytę, którą należy właściwie skonsumować, a właściwie zasmakować w ukrytych z pozoru ambrozjach, które przy bliższym poznaniu nadają „Dragonslayer” delikatesowego charakteru. Nie wszystkich, co zrozumiałe, te delicje pochłoną – tak jak w wypadku ostrych sosów dodatek kapsaicyny może być czynnikiem zniechęcającym, tak w twórczości Kanadyjczyków pierwszą rzeczą, przez którą muszą przebrnąć słuchacze, jest wokal Spencera.
Głos, który notabene w ogóle nie pasuje do wyglądu gościa, jest jednak arcyważnym elementem tego albumu. Zblazowany, zawodzący wokal w wersji leciutko zakropionej żubrówką i Żywcem mieli okazję poznać jakże nieliczni uczestnicy legendarnego, można chyba już powiedzieć, koncertu na warszawskiej Pradze w kwietniu tego roku.
Tutaj mały wtręt, gdyż część osób obeznana w okołomontrealskich klimatach na lewo i prawo zaczyna pewnie przysypiać, a reszta zamula się, jaki to musi być trudny w odbiorze album. Nic bardziej mylnego. Chciałbym jednak zwrócić Waszą uwagę – zanim zrobi to Spencer i spółka – na to, abyście spróbowali potraktować tę płytę z należytą atencją, starając się zwrócić uwagę na nie zawsze dominujące smaczki. „Dragonslayer” to najbardziej przystępny album Sunset Rubdown, jedna z najciekawszych pozycji w dorobku Wielkiego Kruga, najbardziej płodnego artysty z kraju klonowego liścia, to nadzieja na album przyszłej dekady w wykonaniu Wolf Parade, względnie record of the year.
A więc cóż takiego trzeba skumać, aby paść na buzię? Podam cztery przykłady, które powinny sprawić, że podłoga zacznie się niebezpiecznie zbliżać.
Dawajcie od początku. „Silver Moons”, czyli pieśń „o dobrym starzeniu się”. Spencer czyni ją hymnem, przeciągając samogłoski i co chwila powstrzymując tempo. Jednakowoż to, co złapie za gardło, czeka w okolicach trzeciej minuty: „Gone are the days bonfires make me think of you”, spełnia się przepowiednia, a za chwilę słuchacz obrywa po tym, kiedy z wokalem wchodzi Camila: „A pod wszystkim fałdami jej sukni jest falujący ocean i zamieszki na placu”. Magicznie wracamy do podniosłej atmosfery wykończonej a cappella.
W przypadku powalającego fragmentu „Idiot Heart” wybór nie jest taki oczywisty. Tutaj wszystko jest poukładane, wszystko stanowi logiczną, acz nieoczywistą pełnię. Obstawię ryzykownie... Część partii gitarowej (co by nie powiedzieć solówki) w zakresie czasowym 1:45-1:58.
Na pewno każdy na wielu klasycznych albumach ma swojego faworyta, który niekoniecznie jest powszechnie oceniany jako najmocniejszy punkt. Dla mnie „Apollo And The Buffalo And Anna Anna Anna Oh!” z przestojami spajającymi całość, to esencja „Dragonslayer”. „To fotografia dla Ciebie, to zdjęcie mnie zanim się zestarzeję, to fotografia bizonów, które wytępiliśmy” – ten fragment oraz ten najbardziej ekspresyjny: „Apollo, I heard your sister is equated with the moon, but I think your sister is just another run-around Sue”, są wyznacznikiem mocy tego utworu. Mam opisywać grę perkusji lub melodię w tle? Nie, sami od razu złapiecie, o co tutaj chodzi – no może z wyjątkiem tekstu, który wcale nie musi być opisem włóczenia się po mieście w stanie wskazującym. „You Go On Ahead (Trumpet Trumpet II)” – tutaj nie ma wątpliwości, pierwsza minuta kiedy włączają się poszczególne instrumenty. Albumowa wersja jest rozwinięciem tego, co zespół prezentował w w czarnej taksówce. Aczkolwiek o wiele więcej tu emocji.
I teraz tak: to są w sumie cztery piguły, które normalnego człowieka powinny powalić. Jeśli nie leżycie na glebie to znaczy, że jest z Wami źle i albo aplikujecie sobie dawkę w postaci:
„Black Swan” – 4:00-4:25
„Paper Lace” – 2:41 – „oh, sanctuary”
„Nightingale/December Song” – wstęp i właściwie cała druga zwrotka
„Dragon’s Lair” – 7:54
i jednak ścięło z nóg, albo macie pecha, bo niestety „nie dotarło do Państwa”. W przypadku tego albumu nie da się inaczej, nie ma co pieprzyć i rozkminiać, co tam w każdym utworze siedzi, oraz co autor miał na myśli, co zresztą w tym przypadku jest nieco łatwiejsze, bo teksty Spencera mają wreszcie pewną zamkniętą formę. Nie ma też sensu porównywać tej płyty do poprzednich albumów, „Random Spirit Lover” był świetny, ale tutaj otrzymujemy zdecydowanie największe jak do tej pory artystyczne osiągnięcie Sunset Rubdown (nie chcę się spierać, czy także samego Kruga). Rzekłem.
Wracając do krzywego wstępu o ostrościach: to tak jak w przypadku pikantnych rarytasów, nie konsumujcie „Dragonslayer” bez podkładu, bo przy pierwszym kontakcie może poparzyć swoją wielkością uszy. Na ochłodę polecam lawendową czekoladę i miętowe lody. No i to cały przepis na danie sezonu.
Komentarze
[29 października 2009]
[28 października 2009]
[26 października 2009]
[26 października 2009]
[26 października 2009]
Cała ta "kanadysja mafia" w której są (Wolf Parade, Frog Eyes, Swan Lake, Handsome Furs i wiele, wiele innych dziwnych projektów) gra bardzo podobnie, ale nadal intrygująco. Dla mnie 8/10 to przesada, a z drugiej strony "Shut Up I Am Dreaming" pozostanie niedoceniona (4/10) choć reprezentują ten sam poziom, jesli ta druga nie jest lepsza. Dużo.
[26 października 2009]