Frankmusik
Complete Me
[Island; 3 sierpnia 2009]
Jako że konstruowanie sądów z pozycji niedoinformowanego teoretyka to kwalifikowana postać hipokryzji, daleki jestem od wypowiadania się w temacie kondycji tańczącej młodzieży londyńskich czy nowojorskich klubów. Żyjemy jednak w cyfrowej wiosce i dawno już zjawiska zachodzące w jednym środowisku nie ograniczają się tylko do tegoż – nowojorska i londyńska muzyka klubowa nawet jeśli z opóźnieniem, w końcu nawiązuje relację z publicznością warszawską, wrocławską czy krakowską. Kiedy się pojawia „na zachodzie” artysta, którego publiczność służy KULTURZE KLUBOWEJ za zwierciadło, jego wypowiedź skierowana jest nie tylko do szerokiego kręgu odbiorców „zachodnich”, ale w ogóle do wszystkich potencjalnych odbiorców. Gdy spojrzeć w zwierciadło hardej indie-wixy, można by skonstatować, że upływająca dekada przyzwyczaiła nas do rozpasanego postmodernizmu polegającego na rewitalizacji kolejnych wątków popkultury; ciągle coś się dzieje, ale istota tego dziania się tkwi w samym akcie, a nie w jego celu. W „polskim piekle” (heh), pozostając wyłącznie na powierzchni zdarzeń, masy entuzjastów „indie” z rzadka sięgają głębszego sensu; w ten sposób materia ignorowana jest na rzecz otoczki (kilka lat temu fenomen haircut music doprowadził do sytuacji podobnej – nie faktyczny kontekst muzyczny, ale wizerunek i przemijająca moda dookreślały zakres zainteresowań fana NRR; w momencie, w którym nowa rockowa publiczność zapragnęła tańczyć, zjawisko przeniosło się do klubów).
Dziś zorientowani przebąkują o przetworzeniu spuścizny lat 90., w tym sensie, że robimy dance minus żenada; innym wątkiem intensywnie eksploatowanym będzie zapewne przepych (excess) charakterystyczny dla schyłku epoki disco. Kasia Walas opisała ostatnio, jak Calvin Harris sięgnął do pozornie dziurawego worka eurodance’u i wyciągnął zeń fajowe w swej pstrokatości parkietowe killery pokroju „The Rain”; i choć Harrisowi nie starczyło umiejętności, by wypełnić album wyłącznie satysfakcjonującą materią muzyczną, jego próba potwierdziła starą prawdę, że songwriting to wartość nadrzędna nad estetyką. Można jednak odnieść wrażenie, że publiczność, do której autor „Ready For The Weekend” skierował swą sztukę, łyknęła ją dość bezrefleksyjnie – pytanie „fajnie się słucha, ale o co tu chodzi? gdzie tkwią korzenie? dokąd zmierzamy?” padało rzadko o ile w ogóle (nie chodzi o cel, ale o samo dzianie się). (Anegdota: DJ we wrocławskim klubie gra Sister Sledge w remixie Larry’ego Levana. Nieoczekiwanie, wokół niego gromadzi się kilku fanów Calvina Harrisa. Na żądanie: Zagraj coś w stylu Harrisa!, DJ odpowiada rezolutnie: Przecież właśnie gram. Zajście kończy się zastosowaniem perwersji słownej na opornym DJ’u i przyklejeniu gumy do laptopa jego kolegi.)
W sprawozdaniu TimesOnline, Vincent Frank aka Frankmusik, zapytany o charakterystykę swojej twórczości, odpowiedział brytyjskiemu taksówkarzowi: „Powiedzmy, że jestem mniej irytującym Calvinem Harrisem”. Jakkolwiek podobne deklaracje („mniej irytujący” hehe) w ustach żywej wizualizacji najgorszych cech H&M’owej kaszanki brzmią absurdalnie, przyznanie się przez Franka do powinowactwa z bohaterem poprzedniego akapitu to uczciwe postawienie sprawy. Frankmusik jest kolejnym przedstawicielem tej fali artystów albumowych, którzy specjalizują się w przetwarzaniu rozlicznych wątków KULTURY KLUBOWEJ na potrzeby zwartego dzieła. W roku 2009 Frank trafia w szczyt i zarazem schyłek trendu – wspomniane rozpasanie estetyki, która czerpie z doświadczeń zarówno lat 70., jak 90. (postmodernizm), nie jest reakcją na wcześniejsze wydarzenia, ale raczej ich efektem. Gdyby rozpisać te wątki na „sinusoidzie Krzyżanowskiego”, okazałoby się, że wznoszenie się fali dobiegło kresu, a przed nami tylko kontrrewolucja i totalna zmiana myślenia. To szczytowanie równa się napinaniu konwencji do granic możliwości, a nawet poza te granice; to czas ostatecznego manieryzmu niezalu, a Vincent Frank jest jego kapłanem.
Brytyjscy recenzenci z „NME” (!) i ci z Drowned in Sound, byli zgodni: „Complete Me” to materiał zerowej wartości. Albumowi zarzucono brak różnorodności, łopatologię i brzmieniowy wulgaryzm, a przecież Frankmusik jest autorem jednego z najlepszych singli tego roku („Better Off As Two”). Nasuwa się pytanie: dlaczego ten niby-zręczny rzemieślnik z tematu longplaya nie wyszedł obronną ręką?
Pierwszy zarzut (brak różnorodności) jest nie do odparcia – „Complete Me”, utopione w dźwiękach NAPIERDALAJĄCEGO syntezatora, jak wyzuty z elementarnej subtelności walec drogowy przejeżdża po słuchaczu swą przytłaczającą beato-melo-fakturą. W jednolitym, wiksiarskim melanżu gubią się wszelkie niuanse, nawet gdy Frankowi zdarza się jakieś do swojej sztuki przemycić. Ta jednolitość dopełnia się z łopatologią kompozycji opartych na niewyszukanych, zapętlonych frazach, które nie-nudzić mogłyby tylko, gdyby były nośnikiem jakości (a nie są!). W końcu oba te elementy składają się na zwulgaryzowany electropop, w którym wszystko jest oczywiste, schematyczne i przewidywalne właśnie dlatego, że jest tak prostackie; nawet gdy melodie w „Vacant Heart”, „Complete Me” czy „Wonder Woman” zapadają w pamięć, poziom wrażliwości, na którym operują – zwłaszcza w utworze tytułowym – nie jest odległy od sentymentalnego kiczu niemieckiego soft-rocka.
„Better Off As Two” nie odbiega od tego modelu, a jednak jest wspaniałym singlem wyposażonym w rozbujane, acid-jazzowe partie fortepianu (wysamplowany?) i przestrzenny, „over-the-top” refren, któremu nie sposób się oprzeć. Gdzie tu sens? Oczywiście wracamy do wcześniej powtórzonej prawdy: „kompozycja, głupcze!”. Można nie lubić estetyki, którą wybrał Frank, całej tej przesady, przestylizowania hardego niezal-wiksiarza; można kręcić nosem na jednopłaszczyznowość tej sztuki, a jednak dobre utwory powinny się bronić. Na „Complete Me” wyżej chwalony singiel jest jedyną piosenką, która pomimo estetycznego prostactwa (faktura, aranżacja, środki wyrazu) wyróżnia się złożoną i błyskotliwą kompozycją (dobór następujących po sobie dźwięków). Frankmusik przegrywa starcie z inną gwiazdą „dyskoteki” – Harrisem, nie dlatego, że jest jeszcze bardziej manieryczny czy pozbawiony czarnego pierwiastka, dominującego na „Ready For The Weekend”, ale dlatego, że swym słuchaczom w modnym opakowaniu serwuje bezkształtną papkę nieprzemyślanych pseudoprzebojów.
Muzyka Franka żeruje na konsekwencji tańczącej młodzieży – nieudolnie wykorzystuje (ir)racjonalną ewolucję jej gustu, ale ponadto nie oferuje wiele więcej; część daje się nabrać, część nie. I choć chciałbym się mylić, odnoszę wrażenie, że ci, którzy ulegli czarowi artystów pokroju Frankmusik, bezkrytycznie oddali się temu kultowi uczestnictwa – nieważne po co, nieważne w jakiej jakości – ważne, że coś się dzieje, że w tym uczestniczymy. W akcie szalonej odwagi jeden z trendsetterskich nowojorskich klubów odmówił niedawno ujawniania listy MODNYCH DJ’ów mających występować weń danego wieczoru. Chciałoby się powiedzieć: „Brawo! It should be about the music once more!” (patrz:notka Kuby Ambrożewskiego), ale w gruncie rzeczy desperacka walka z bezmyślną hipsterką to smutna pointa.
Krzyśkowi Kolankowi dedykuję
Komentarze
[16 listopada 2009]
[22 października 2009]
"Better Off As Two" jest niezłe, ale reszta to papka straszliwa.