Brand New
Daisy
[Interscope; 22 września 2009]
Dobrych kilka lat temu Brand New było właściwie zespołem bez przyszłości. Nieszczególnie wyróżniali się z tłumu, brakowało im charyzmy i po prostu tego „czegoś”. Takich pop-punkowych ekip od dawna było na pęczki i zdawało się, że o Amerykanach bardzo szybko się zapomni i staną się zwykłą, nawet nie do końca sezonową zajawką. Sytuacja powoli zaczęła się zmieniać w 2003 roku, kiedy do sklepów trafił krążek „Deja Entendu”. Nagle się okazało, że ci z pozoru przeciętnie utalentowani muzycy powoli zmieniali obiekt swoich zainteresowań i powstał materiał, który wykraczał poza sztywne ramy lajtowego punka. Na kolejnej, trzeciej z kolei płycie Brand New przeszło jeszcze większą przemianę, już zdecydowanie wchodząc na post-hardcore’owy grunt, zgrabnie łącząc go z popowymi melodiami. I choć z lekka płaczliwa warstwa liryczna mogła mierzić, to z trudno wytłumaczalnych względów miała swój niezaprzeczalny urok. Wobec tego, oczekiwania co do „Daisy” były całkiem spore, choć należało zdać sobie sprawę, że na grupę czyhało wiele pokus. Na szczęście po raz kolejny zrobili wszystko po swojemu.
Już opener jasno i wyraźnie sugeruje, że mamy oto do czynienia z najcięższym materiałem zespołu. Wokalista Jesse Lacey przez ostatnie lata nauczył się krzyczeć i czasami pozwala sobie na taką formę ekspresji. Nie jest to w żadnym wypadku krzyk spłycony czy sztucznie nadęty, a świetnie kooperujący z samymi kompozycjami. Zresztą Lacey bez problemu przechodzi w zwykły śpiew, co tylko dodaje odpowiedniego kolorytu. Ale nie tutaj czai się największa niespodzianka. Na „Daisy” co rusz pojawiają się zgrzyty, niechlujne riffy oraz niemalże noise rockowe przejścia (aczkolwiek to bardziej noise rock w deseń No Age aniżeli Boredoms). Równocześnie jest to hałas nad wyraz wpadający w ucho, w którym gdzieś w tle wciąż pulsują chwytliwe dźwięki. Ten zaskakujący jazgot przeplata się ze spokojniejszymi piosenkami, bardziej w stylu „starego” Brand New, ale słychać przy tym spory postęp w kwestii songwritingu. O wiele mniej jest lamentu, który zastąpiły dość rozsądne oraz o wiele dojrzalsze teksty. Na tym pochwały nie mogą się skończyć, bowiem przyjemność, jaką czerpie się z tego wydawnictwa, jest największym atutem płyty. Nie angażując się w głębsze analizy należy zwyczajnie stwierdzić, iż niemal każda piosenka stoi na wysokim poziomie. Nie ma znaczenia czy to histeryczny „Vices”, czy singlowy „At The Bottom”, czy wreszcie najbardziej przebojowy „Sink” – razem po prostu tworzą frapującą całość. Można oczywiście przyczepić się do „Be Gone” – zniekształconej, psychodelicznej, country (sic!) miniaturki. Nienajlepsze wrażenie robi także swoista emo-naiwność, która chyba już do końca będzie w nich siedzieć. Nie jest to przecież Fugazi XXI wieku, to ciut inne poczucie estetyki, jednak i taki dźwiękowy eklektyzm musi robić wrażenie w wypadku formacji, której kariera zapewne miała inaczej wyglądać.
Komentarze
[9 października 2009]
[9 października 2009]
[9 października 2009]
[9 października 2009]
[9 października 2009]