Gossip
Music For Men
[Columbia; 22 lipca 2009]
Przy okazji premiery singla pilotującego album wyzłośliwiałem się, że „Heavy Cross” to utwór słaby i wtórny, zarówno w stosunku do samego zespołu (toż to marna kopia „Standing In The Way Of Control”) jak i tegorocznych wydarzeń na światowym parkiecie – taneczne frazowanie gitary á la Franz Ferdinand, urozmaicone błahymi wtrętami syntetyzatorów. Opinię swoją podtrzymuję – niniejszym rozszerzam ją na całą zawartość „Music For Men”.
Pozwolę sobie zacytować samego siebie: Gossip (po drodze zrezygnowali z garażowego przedrostka) to zespół tak zwykły i przeciętny jak setki innych, bezimmienych. Mają jednak coś, co pozwala im wypłynąć w medialnym oceanie ponad nierzadko bardziej utalentowanych kolegów. To coś to cielesny nadmiar wokalistki Beth Ditto. Aż mnie korci, by uszczypliwie zapytać, czy może jej jeszcze nie przybyło? Bo że przybyło całej trójce, to akurat wiadomo – „Music For Men” ukazuje się nakładem naprawdę dużej wytwórni, przy nakładzie naprawdę dużych pieniędzy i pod okiem naprawdę znanego producenta.
Misiowaty Rick Rubin nieco pokracznie odchudził styl grupy, wymieniając bluesową mięsistość na cukrowe dodatki (dance-punkowa elektronika), a brzmienie nieprzyjemnie spłaszczył – potężny wokal Ditto ginie pod kilkoma watami pojedynczego wzmacniacza! Czym jest więc wychwalany w mediach „efekt Ricka”? Wyłącznie dawką – sowicie opłaconej – akceptacji, zwykłym poklepaniem po plecach (wciąż!) walczących z kompleksami (Ditto: On na maksa podniósł moją wiarę w siebie!).
Wprawdzie – jak słusznie zauważył w sierpniowej „Machinie” Marek Fall – w przypadku Gossip „nie chodzi o muzykę”, ale warto odnotować, że skromne „8th Wonder” przyjemnie drapie, a „Love Long Distance” spisałby się dużo lepiej w roli singla pilotującego album. Reszta to nieciekawe próby wskrzeszenia dance-punkowego trupa („Pop Goes the World”), wpisania obfitej Ditto w przyciasny garnitur radiowego formatu (głupkowate „Men In Love", podpatrujący plastikowe girlsbandy „Vertical Rhythm”, bezpłciowe „Love and Let Love”, leniwe „Four Letter Word”) i desperackiego wyżymania überpuszystej wokalistki. Eat it or beat it!
Komentarze
[27 września 2009]
za dużo to jest samej Beth. ale gdyby nie ona to w sumie nie było by o czym pisać
@bonk
zonk. chodzi o "man in love-lalalalala" oczywiście. już poprawiam.
@mikelo
proste
@pilsner
nie roszczę sobie żadnych pretensji do bycia obiektywnym. nie moge sie skupić na muzyce bo tu "nie chodzi o muzykę".
@LostGribi
sam(a) jesteś "bitch"
[24 września 2009]
[23 września 2009]
[21 września 2009]
[21 września 2009]
[21 września 2009]