Ocena: 5

Moritz Von Oswald Trio

Vertical Ascent

Okładka Moritz Von Oswald Trio - Vertical Ascent

[Honest Jon's; 21 lipca 2009]

„Vertical Ascent” jest dźwiękowym zapisem wolnego strumienia akustycznej abstrakcji, u podstaw którego leży zachwyt nad nielaptopową elektroniką. Ściślej – nad organoleptyczną możliwością lepienia dźwięków, wyzwolonych spod hegemonii ścieżek myślowych programistów Abletona czy innego software'owego szatana. Aplikacje nie ograniczają muzyków, wręcz przeciwnie. Każdy, kto miał do czynienia z tego typu oprogramowaniem, wie jak wdzięczne są to zabawki. Ich problem polega na nieograniczoności wydarzeń jak i zasobach, jakie kryją, a które same w sobie nie stanowią konceptu pisania, aranżowania muzyki. Blokują spontaniczność twórcy ukrytą w prymitywizmie fizycznego wydobywania dźwięków. Coraz częściej granie elektroniki sprowadza się do jak najlepszego, a zarazem bezrefleksyjnego opanowania atutów tychże aplikacji. Moritz Von Oswald – pomysłodawca projektu, Max Loderbauer oraz Sasu Ripatti (tu jako Vladislav Delay) – muzycy z wykształcenia – świadomie decydują się na elektroakustyczne instrumenty i jazzowy warsztat. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nasi bohaterowie (każdy w różnym stopniu) to ikony muzyki techno – jak by nie patrzeć – muzyki zdominowanej przez software.

Mało kto by się spodziewał (nie wyłączając samych wykonawców), co z tak dziwacznego połączenia różnych muzycznych historii/doświadczeń wyniknie. Muszę przyznać, że zawsze z zaciekawieniem garnę się do takich wynalazków. Tym bardziej, analizując line-up, mam podstawy sądzić, że materiał na „Vertical Ascent” koncepcyjnie mnie zabije. Oto Ripatti od pierwszych minut prowadzi zmodyfikowaną, metalicznie brzmiącą perkusję, Loderbauer snuje klawiszowe mgiełki, a temat wykańcza Oswald zestawem syntezatorów, nadmiarową perkusją i dubowym basem. Następujące po sobie motywy konsekwentnie tworzą łańcuszek pierwszej opowieści. Na wysokości 4:18 pojawia się nawet quasi-melodyjność. Mój highlight. Patrząc kompleksowo, obcujemy z czterema długaśnymi improwizacjami prowadzącymi dyskurs w dziedzinie ambientu, muzyki konkretnej, polirytmii krautu, dubu, minimalu, jazzu, niuansów jakby wyekstrahowanych z dotychczasowych osiągnięć prominentów techno – tu stanowiących sedno – w dodatku zręcznie ze sobą stapianych.

Dzisiaj każdy muzyczny zabieg musi być dokładnie przedyskutowany, inaczej twórca staje się romantycznym ślepcem, a jego dzieło przechodzi niezauważone. Tu jest nieco inaczej. Sięgnięcie po improwizację to niejako sięganie po całą tradycję, jaka za nią stoi, przyzwolenie na reguły, jakie narzuca. Oczekujemy dyskusji wrażeń, nie kalkulowanych zagrywek. Pozorne bogactwo przykryte aleatoryzmem uśmierca wszelkie przejawy zaangażowania u słuchacza – niewiele tłumaczy. Osobiście brak mi tu jakiegoś zewnętrznego wydarzenia nadającego koloryt, czegoś, co by pomogło odczytać założenia, obrać jakikolwiek kierunek interpretacji. Emocji jak na lekarstwo, „The Köln Koncert” to to nie jest.

Możliwe, że sens całego tego projektu uwydatnia się na żywo. Możliwe, że w tym przypadku rejestracja i studyjny miks improwizacji prowadzi do jej uszczuplenia, co skutkuje niezrozumieniem. Trudno orzec. Brzmieniowo to udany eksperyment dający stęchłej scenie minimal-tech prztyczka w nos. W końcu stoję na straży zdania, że muzyka o tanecznym rodowodzie ma wiele do powiedzenia; nie boi się eksperymentować z dźwiękiem, nawet za cenę błazeństw czy dziwactw. Przecież pierwsze nagrania Delaya dla Chain Reaction – wytwórni Oswalda – zrodziły się właśnie z improwizacji. Można powiedzieć, że historia dla jednego człowieka zatoczyła koło, szkoda że z różnym skutkiem.

Krzysztof Kolanek (14 września 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także