The Coral
Magic And Medicine
[Deltasonic; 9 września 2003]
Czy rok po świetnym, świeżym debiutanckim albumie można nagrać płytę ciekawą, intrygującą, niebanalną i będącą krokiem do przodu? Tak, oczywiście. "Magic And Medicine". Czy rok po wyśmienitym debiucie można nagrać równie powalający album? Można. Nie ma to jednak zastosowania w przypadku The Coral. Szkoda. Ale...
Pamiętacie debiut? Wręcz roiło się tam od przebojów. To było takie "The Best Of" podsumowujące pierwszy okres działalności tej bardzo młodej grupy z Liverpoolu. Minęło dwanaście miesięcy i pojawia się druga płyta. Płyta dużo mniej "wpadająca w ucho" niż ta ubiegłoroczna. Trudniejsza. Bardziej mroczna. I... słabsza, nie tak porywająca. Słabsza, ale mimo wszystko nie słaba.
Zaczyna się wręcz fantastycznie. "In The Forest", jak oni to robią? Parę dźwięków i od razu idziemy z Jamesem Skelly po ciemnym, tajemniczym, angielskim lesie. Dwie i pół minuty, wspaniałe dwie i pół minuty z genialnie archaicznym brzmieniem organów. "Don't Think You're The First", dobrze już znany pierwszy singiel to numer równie mocny jak utwór otwierający płytę. Cała melancholia pierwszej płyty zachowana. "Leizah". Najprostszy i najłatwiejszy fragment albumu. Urzekająca od pierwszego przesłuchania folkowa opowieść o tytułowej dziewczynie. Mają coś w sobie ci goście, co sprawia, że nawet jak śpiewają there's still a place for that girl in my heart, to to po prostu chwyta za serce. Czy to możliwe żeby było jeszcze lepiej niż na pierwszej płycie?
No nie, niemożliwe. Bo słucham dalej. Po trzech znakomitych utworach dostaję w łeb przeciętnym, prawie w ogóle niemelodyjnym i nijakim "Gypsy Market Blues". Tak samo jak potem dostanę jeszcze przy okazji lekko mdłego i co prawda bardzo "coralowego", ale nudnego po prostu "Secret Kiss". Ciągnąc dalej temat nudy na nowej płycie The Coral, dorzucam jeszcze "Milkwood Blues", najbardziej "eksperymentalny" fragment "Magic And Medicine". Jakieś smyczki, chwilami robi się bluesowo, potem jakieś odjazdy zahaczające o jazz. No, ciekawe to nawet mogło być, bo jest ten utwór dowodem na to, że zespół grać potrafi świetnie, używa bogatego instrumentarium i odnajduje się w wielu stylistykach, ale nie ma "tego czegoś". Niestety.
No, ale koniec "Milkwood Blues", pobudka. Znów jest żywo, znów jest przebojowo, skocznie i to jest to, o co chodzi i to jest to, co tych sześciu chłopaków potrafi robić znakomicie. "Bill McCai", jak dla mnie murowany kandydat na trzeciego singla. Przebojowe bardzo, ale nie wesołkowate, w żadnym wypadku. Bo Bill powiesił się w deszczu, przepraszam że uprzedzam. Następuje uspokojenie i zaczyna się kołysanka, "Eskimo Lament". I jest pięknie i uroczo. Fantastycznie wchodzi trąbka, a całe zajście puentuje akustyczna gitara. Już wiem skąd "magic" w tytule płyty. Tylko dwie i pół minuty, ale jakie! Dobra passa trwa. "Careless Hands". Zmiany nastroju, raz jest sielankowo, chwilę potem James znów staje się bardziej ponury. Jest bardzo ładnie, a od trzeciej minuty i dziesiątej sekundy zaczyna się akcja w rodzaju "a teraz sobie pogramy". Ale nadal jest dobrze. Dziesiąty numer na płycie, drugi singiel. "Pass It On" oczywiście. Jeśli ktoś słuchał poprzedniej płyty i podobało mu się "Dreaming Of You", to będzie zachwyt. Nie ma tu chyba bardziej przebojowej piosenki. Czy to naprawdę musi trwać tak krótko?
I to by było na tyle - koniec przebojowości, piosenkowości i wpadania w ucho na tej płycie. "All Of Our Love" i James Skelly szepcze, mruczy, nuci sobie pod nosem. Jak nigdy wcześniej. Jest tajemniczo i klimatycznie. Rewelacji nie ma. Tak samo jak rewelacji nie ma w kończącym całość, trwającym ponad 6 minut "Confessions Of A DDD". Trzy minuty typowego coralowego grania, potem zaczyna się robić bardzo ładnie, ale tylko na trochę, następnie znów odjeżdżają instrumentalnie, jakoś naprawdę niezbyt konkretnie. Interesujące, ale czy aby na pewno o to chodzi? I czy nie za dużo takich fragmentów na tej płycie?
Połowa, a może nawet nieco więcej niż połowa "Magic And Medicine" "wchodzi" bezproblemowo. Pozostałe utwory (bo w odniesieniu do niektórych naprawdę ciężko użyć określenie "piosenki"), pomimo przynajmniej kilkunastu przesłuchań i poznania ich na wylot, nie robią tego, ponieważ... nie mają po prostu takiej właściwości. Nie miało tam być lekko, łatwo i przyjemnie i nie jest. W dalszym ciągu jednak świetnie sprawdzają się w przebojowych piosenkach, a instrumentalne fragmenty pokazują, że naprawdę potrafią grać i robią to z głową. Zabawy z mieszaniem gatunków są intrygujące, tylko może jeszcze nie do końca wychodzą. Ale to niewątpliwie krok do przodu. No i nie stracili też zadziwiającej, kapitalnej umiejętności przenoszenia XXI-wiecznego słuchacza w 40 lat wcześniejszą epokę.
Choć jak by tu nie patrzeć, to jest to najsłabsza długogrająca płyta w dyskografii The Coral. I niech tak zostanie...